Forum Free for all Strona Główna Free for all
Postrzegaj rzeczy takimi jakie są naprawdę, a nie takimi, jakie życzyłbyś sobie żeby były.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

RPG: Klatwa Prosperity Wells
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Free for all Strona Główna -> Deadlands
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Pon 21:03, 10 Paź 2005    Temat postu:

Reszta dnia upłynęła spokojnie, ku starannie maskowanej uldze szeryfa. Żadne kolejne bandy nie zapragnęły uciąć sobie serdecznej „pogawędki” z jakimkolwiek mieszkańcem miasteczka, toteż mógł udać się z powrotem do swojego biura, taszcząc ze sobą dziesięć pasów z rewolwerami.

Co jak co, ale jego przemarsz środkiem miasta z owymi „skalpami” znacznie podniósł jego notowania pośród ludności, sądząc po spojrzeniach jakimi go obrzucali. I dobrze. John wyprostował się dumnie, nie bacząc ramię protestujące zgodnie z plecami.

Dotarłszy do biura zwalił gnaty na bezwładną kupę na stół. Choć bardzo chciał pójść w ich ślady i zwalić się do łóżka, miał niestety jeszcze kilka rzeczy do zrobienia... a gdy uświadomił sobie ile ich tak właściwie jest, niemalże odechciało mu się w ogóle żyć. Jednak, służba nie drużba, toteż niechętnie zwlókł się z krzesła i wyruszył w miasto.

Londern jeszcze nie wrócił, ale ponieważ w powietrzu nie było słychać żadnych strzałów John doszedł do wniosku, że ma się dobrze i nie powinien mu przeszkadzać w zbożnym zajęciu grzebania trupów. Minął więc zakład pogrzebowy nie wchodząc do środka i skierował się prosto do chińskiej łaźni, z której to odebrał swój wyczyszczony płaszcz.

Następnym krokiem w jego wędrówce był bank, w którym to zdeponował całą gotówkę, którą uzyskał tego dnia – minus 10 procent należne szeryfowi. Przy okazji obejrzał sobie ochronę banku, na którą składało się dwóch ludzi – jeden w wieku emerytalnym, a drugi wręcz przeciwnie – podekscytowany wyrostek, który nie wydawał się wystarczająco silny, by podnieść własną broń. Callahan poczuł się nagle niebywale stary i zmęczony, strząsnął jednak to uczucie, po czym udał się do kolejnego punktu swojej wędrówki – sklepu. Ten na szczęście był już otwarty, toteż dokonał w nim stosownych zakupów, począwszy od zapasów żywności, a skończywszy na nowej koszuli dla siebie.

Wyprztykawszy się w ten sposób z całej zarobionej dziś gotówki, skierował się z kolei do stacji telegrafu, gdzie wysłał w świat krótki telegram do swoich przełożonych. A gdy to już było załatwione, dokończył koło, wracając do szpitala.

- Jak czuje się pacjent? – przeszedł wprost do rzeczy, przywitawszy się ponownie z doktorem Jacksonem.
- Jest już przytomny i opatrzony. I może chodzić. – poinformował go doktor.
- Rozumiem, że na jego ciele nie ma żadnych śladów po atakach... zwierząt ze szponami? – użył eufemizmu szeryf.
- Nie. Ma małą kolekcję blizn, ale wszystkie są wynikiem ran zadanych przez człowieka. – rozwiał jego obawy doktor.
- W porządku, dziękuję doktorze. Jak już wspominałem, chciałbym obszerniej omówić ten temat, ale myślę, że możemy to odłożyć na jutro. – powiedział Callahan. Samuel przez chwilę wyglądał jakby chciał zaoponować, jednak przerwało mu to delikatne pulsowanie w wewnętrznej kieszeni kamizelki.
- Tak, nie będzie z tym problemu. – odpowiedział więc, a gdy szeryf opuścił szpital razem ze swoim więźniem, ostrożnie wyjął pulsujący przedmiot z kieszonki.

Był to jego amulet, który przywiózł z Europy. A pulsował on z jednego, prostego powodu – bo wykrył w pobliżu źródło magii. Samuel już dawno mógł się przekonać, że jego amulet działa prawidłowo, o czym mógł się przekonać chociażby dwie godziny temu, gdy przyniesiono mu ciało poznaczone bliznami po ciosach wilkołaka... ciało człowieka, który był wilkołakiem.

A teraz amulet zareagował na obecność szeryfa Johna Callahana... Chociaż nie reagował poprzednio.

Doktor Samuel L. Jackson doszedł do wniosku, że z miłą chęcią odwiedzi jutro biuro szeryfa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Pon 23:30, 10 Paź 2005    Temat postu:

Drzwi do celi skrzypnęły przeraźliwie, a jej lokator podniósł swoje jedyne, przekrwawione oko, obrzucając stojącego w wejściu mężczyznę spojrzeniem, które jako „niechętne” określiłby tylko wyjątkowy optymista.

- Witam. – uśmiechnął się do Meksykanina Callahan, siadając naprzeciwko niego. – Pomyślałem sobie, że w związku z tą małą strzelaniną w mieście i gwałtownym zejściem z tego padołu pańskich kumpli pogawędzę sobie z panem, by spróbować wyjaśnić wszelkie narosłe nieporozumienia i niesnaski.

- No entiendo inglés <Nie znam angielskiego>. – odpowiedział mu zachrypniętym głosem desperado.

- O daj spokój, stary. – skrzywił się Callahan. – Taki stary numer... Widziałem jak wykrzywiłeś się gdy grabarz nazwał was śmieciami, więc nie gadaj mi tu, że nie spikasz w lengłydżu. Więc... dla kogo pracujecie i dlaczego nie lubicie Michaela Sage’a?

Desperado obrzucił go kolejnym nienawistnym spojrzeniem.

- Dobrze, w porządku. – podniósł ręce szeryf. - Spróbujmy może po dobroci. Może naświetlę twoją obecną sytuację. W chwili obecnej jesteś oskarżony o zakłócanie porządku publicznego. Tylko tyle. Co prawda nie wątpię, że po kilku chwilach byłaby to napaść z użyciem broni, ale na szczęście dla ciebie i tobie podobnych w tym kraju sądzimy ludzi za przestępstwa które popełnili, a nie za przestępstwa które chcieli popełnić.

John odwrócił się w stronę małego, okratowanego okienka.
- A za zakłócenie porządku publicznego grozi co najwyżej tydzień aresztu. – powiedział, niemalże do siebie. – Tak więc... posiedzisz sobie trochę tutaj, a jak tylko trochę wydobrzejesz, to otworzę te drzwi i wyjdziesz stąd wolny jak ptak... O ile powiesz mi, co takiego zrobił wam Mike Sage.

- To ciebie nie dotyczy, szeryfie. – mruknął w końcu desperado.

- Och? – zdziwił się uprzejmym tonem głosu Callahan.

- Wydaje ci się, że to zwykła zabawa w bandytów i szeryfów? – odezwał się ironicznie desperado za jego plecami. Szeryf jakby nie zareagował na jego słowa, toteż desperado obrócił głowę, by spojrzeć na wpółprzymknięte drzwi do celi, a następnie z powrotem na niego. A zwłaszcza na tkwiący w nisko wiszącej kaburze rewolwer.

- Nie masz pojęcia, w co się pakujesz, szeryfie. – odezwał się znów. Ostrożnie wsunął pod siebie nogi i zaczął przechylać się do tyłu, przygotowując się do skoku. – Myślisz sobie, że zatrzymasz nasz cel swoją błyszczącą odznaką, co? – desperado podniósł głos, by zagłuszyć jęk sprężyn pryczy, z której zaczął się podnosić. – Powiem ci – lepiej wsiądź w pierwszy dyliżans, bo gdy to, na co polujemy dobierze się do ciebie, to twoja broń ci nie pomoże... i pozostanie ci tylko... modlitwa!

Ostatnie słowo desperado wypowiedział już wpół skoku, sięgając ręką w stronę rewolweru Callahana, jednocześnie nastawiając bark, by grzmotnąć nim o ścianę i zyskać czas na pozyskanie broni.

Kiedy jednak desperado poczuł dłoń Callahana na swoim ramieniu, doszedł do wniosku, że plan ów nie ma już szans na powodzenie. Szeryf bowiem zdążył bowiem w ułamku sekundy wysunąć rękę, złapać desperado i uderzyć nim o ścianę wykorzystując jego własną szybkość przeciwko niemu. Jakby tego było jeszcze mało, wpakował mu dwa razy pięść po nerki, a potem kopniakiem obalił na podłogę.

- Takiś chytry? Takiś głupi? Podnosisz na mnie rękę? Ze mną chciałeś się porównywać? – krzyknął na niego John, akcentując każde pytanie kolejnym kopniakiem - Czy ty, durniu wiesz, z na kogo się porywasz?! – gwałtownym szarpnięciem poderwał Meksykanina do góry i rzucił go brutalnie na pryczę. Następnie sięgnął do kieszonki kamizelki, wyciągając z niej okrągłą, srebrną odznakę, z wyrytymi na niej dwoma słowami: „Texas Tanger”. Jak tylko desperado rzucił na nią okiem, jego twarz nagle poszarzała.

- Los Tejanos Sangrientos... <teksańskie diabły> – szepnął przerażony.

- Zgadza się... zgadza się całkowicie, śmieciu. – warknął złowrogo Callahan. Złapał go gwałtownie za ubranie i przyciągnął do siebie, wbijając w niego bezlitosne spojrzenie.

- Wilkołaki... – jęknął w końcu desperado słabym głosem.

- Dalej... – szepnął chrapliwie Callahan.

- Dostaliśmy cynk, że ten biały, Sage... że dostał zlecenie na zabicie wilkołaka. – gdy te słowa opuściły usta desperado, następne popłynęły już same. – Więc postanowiliśmy go śledzić, a potem wydobyć z niego odpowiednie informacje... kto go wynajął, ile płaci... Dla nas to nie pierwszyzna, ale ten grabarz musiał się w to wmieszać... więc musieliśmy mu dać nauczkę...

Callahan rozluźnił uścisk, pozwalając Meksykaninowi upaść na pryczę.
- Tej rozmowy nie było, rozumiesz? Powiem więcej – to całe zlecenie to była fałszywka, rozumiemy się? – powiedział złowrogim tonem głosu. W tym momencie jego twarz była tak wyzuta z uczuć, tak pozbawiona litości, że żaden człowiek nie byłby w stanie spojrzeć mu w oczy.

– Posiedzisz tu jeszcze trochę, a kiedy wyjdziesz, dokładnie to powiesz swoim kumplom, comprende? I lepiej żeby ci uwierzyli, bo jest to teraz jedyna rzecz, od której zależy twoje nędzne życie. – Callahan przysunął się bliżej do desperado, tak że ich głowy się niemal zetknęły.

- Bo jeśli dowiemy się, że paplasz bujdy o wilkołakach, to nie ma zmiłowania... – powiedział chrapliwym szeptem. – Znajdziemy ciebie, nieważne gdzie byś się ukrył. A gdy ciebie znajdziemy, to umrzesz. Bardzo boleśnie i bardzo długo. Czy to jasne?

Desperado skinął drżącą głową, po czym zamknął oko, nie chcąc dalej patrzeć w na Callahana. Ten jeszcze przez moment studiował jego fizjonomię, po czym gwałtownie się wyprostował, opuścił celę zamykając za sobą drzwi, po czym wyszedł na zewnątrz.

A w głównym pomieszczeniu stał Howard Londern, grabarz niezwykły, wpatrując się z pewnym zdziwieniem na piętrzącą się na środku pokoju stertę worków, butelek i puszek z zapasami żywności.

- Howard Londern! – przywitał go z uśmiechem Callahan – wyglądasz jakbyś miał za sobą ciężki dzień pracy!

- Nie, skądże... – odpowiedział sarkastycznie Londern. Szeryf nie zwracając uwagi na jego grymasy podszedł do biurka w kącie i po krótkich poszukiwaniach znalazł tam to, czego szukał – srebrną gwiazdę z napisem „zastępca szeryfa”.

- W porządku, panie Londern, wpierw obowiązek. Proszę podejść tu i podnieść prawą dłoń. – powiedział.

Howard jakby zawahał się, jednak podszedł do Callahana i podniósł swoją prawicę.

- Ja, Howard Londern, uroczyście przysięgam że na okres mojej służby jako zastępca szeryfa będę przestrzegał i egzekwował prawo stanowe, chronił ludzi mego powiatu od bezprawnych czynów z czyjejkolwiek strony, w tym ze strony urzędników rządu, jak również wspierał, chronił i bronił Skonfederowanych Stanów Zjednoczonych i stanu, w którym powiat leży. Tak mi dopomóż Bóg. – posłusznie wyrecytował pod jego dyktando.

- Możesz już opuścić rękę. – poinformował go John po dłuższej chwili, a gdy ten to zrobił, chwycił ją i uścisnął. – Gratulacje, zastępco. Od tej chwili jesteś zastępcą szeryfa w Prosperity Wells, ze wszystkimi obowiązkami i przywilejami z tego wynikającymi. Tutaj masz swoją odznakę.

- Eee... dziękuję... jestem... bardzo wzruszony... i nie zawiodę zaufania społeczeństwa... i... innych... – zaczął mówić Howard. – Ale, czy to nie miało być, tego... przyjęcie do Strażników Teksasu?

- Wszystko w swoim czasie, zastępco. – pokiwał palcem John. – mówiłem... najpierw tymczasowe zaprzysiężenie, a potem dopiero stałe, jak już ustalimy, czy się nadajesz.

- Jak to, czy się nadaję? – niemal obraził się Londern.

- Już, spokojnie... – Callahan przeszedł przez pokój, po czym schylił się i wprawną ręką wyłowił wśród sterty sprawunków sporawej wielkości flaszkę. – Skombinuj jakieś szkło, bo czas na toast.

- Do tego nadaję się znakomicie! – ucieszył się zastępca, pojawiając się chwilę później z dwiema szklankami. Szeryf nadal szczodrze jemu i sobie, po czym obaj wypili ich zawartość.

- No. To rozumiem. – sapnął zadowolony Londern. Sięgnął po butelkę, by sobie dolać, ale Callahan wprawnym ruchem usunął butelkę z jego zasięgu.

- Teraz czas na pierwszy oficjalny rozkaz. – powiedział. – Weźmiesz te wszystkie bambetle i ładnie je pochowasz, to wtedy będziesz mógł zapoznać się bliżej z panem Walkerem.

To powiedziawszy, zostawił Londerna stojącego na środku pokoju z otwartymi ustami i ręką wzniesioną na znak protestu, by zacząć porządkować swoje nowe biurko...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kazeite dnia Czw 22:29, 17 Lis 2005, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Wto 15:44, 11 Paź 2005    Temat postu:

Następnego dnia Johna obudził ten sam kogut-sadysta co wczoraj, toteż przed dobre kilka minut kontemplował wizję drobiu rozerwanego na strzępy strzałem ze strzelby, zanim wreszcie zwlókł się z łóżka. Łóżko przynajmniej było wygodniejsze niż to w saloonie, co należało policzyć za plus tegoż dnia.

Korzystając z okazji i z wczesnej godziny, wyciągnął z torby zestaw do czyszczenia broni, jednak nie zamierzał na razie użyć go zgodnie z przeznaczeniem, o nie.

Callahan nalał szczodrze do szklani resztę whisky, której o dziwo nie zdążył wczoraj wychlać do reszty Londern, po czym wrzucił do niego małe cążki z zestawu. Podczas gdy ten nasiąkały sobie spokojnie alkoholem, zdjął z siebie kamizelkę i koszulę, a następnie odwinął bandaż, odsłaniając swoją ranę.

Gdyby doktor Jackson mógł ją teraz zobaczyć, zdziwiłby się pewnie – rana była już ładnie zagojona i zabliźniona, tak jakby została zadana nie wczoraj, a tydzień temu. To oznaczało też, że szwy na niej mogły zostać już zdjęte, i właśnie do tego celu John chciał wykorzystać cążki – najpierw je porozcinał, a następnie, krzywiąc się z bólu, powyciągał końcówki z brzegów. Zabieg ten, aczkolwiek bolesny, był jednak potrzebny – inaczej tkanka mogłaby zarosnąć szwy, które wtedy trzeba by było wydobywać na światło dzienne ostrym nożem.

Gdy już miał za sobą tę operację, ochlapał twarz wodą z miski, rozpalił w piecyku, poczym zabrał się za przyrządzanie sobie śniadania.

Godzinę później, gdy Londern zaszczycił go w końcu swoją obecnością, Callahan czuł się na siłach rozpocząć pierwszy regularny dzień służby.

- Dobrze, panie Londern, a teraz wybierzemy się na patrol. – obwieścił, zakładając płaszcz i biorąc swoją strzelbę ze stojaka.

- Na patrol? Na ulicę? – wybałuszył oczy Howard. John zatrzymał się w drzwiach ze stetsonem w dłoni.

- Owszem, na patrol. – wzruszył ramionami. – Tak robią stróże prawa. Prewencja, morale, public-relations...

- Czy ty mnie przypadkiem nie obrażasz? – zapytał podejrzliwie Londern.

- Och, po prostu chodź i idź, i prezentuj się godnie i ładnie się uśmiechaj. – zirytował się szeryf. – Ładnie, to znaczy nie tak żeby kobiety na twój widok uciekały. – sprecyzował jeszcze.

Nie dane im jednak było pójść na obchód, jako że zaraz po wyjściu dostrzegli zbliżającą się ku nim znajomą postać odzianą w czerń – zbliżał się do nich Mike Sage, cały i wykurowany.

- Witam szeryfie! – odezwał się jak tylko znalazł się w zasięgu głosu. – Przyszedłem podziękować za uratowanie mi życia!

- Podziękować? Ty nie podziękowałbyś nawet własnej matce na łożu śmierci. – sarkastycznie odparł Howard.

- Miło, że pana widzę, panie Sage. – szeryf jak zwykle zignorował komentarz odredakcyjny swojego zastępcy. – Może pozwoli pan na moment do środka?

Ku zdumieniu Howarda Sage zgodził się na to bez najmniejszego wahania, toteż pobudzając komórki do żywszej pracy intensywnym drapaniem po głowie wszedł do środka biura szeryfa tuż za nimi.

- Powiem krótko, panie Sage. – Callahan nie tracił czasu. – Wiem, co pan robi w tym mieście i w związku z tym radzę panu... niech pan sobie odpuści.

- Czyżby? – Sage uśmiechnął się ironicznie spod kapelusza. – A co niby według pana robię w tym mieście?

- Coby pan nie robił... niech pan się nie porywa na rzeczy, które pana przerastają. – odpowiedział twardo. – Myśli pan, że co, pójdzie pan, usiądzie pod drzewkiem, wyciągnie swojego fikuśnego gnata i poczeka, aż potworek wejdzie panu pod lufę?

- To co chcę zrobić to nie pański zasmarkany interes. – odpowiedział zaczepnie Sage. – za poza tym co mi pan zrobi? Wsadzi za kratki?

Callahan wstał i nachylił się ku Sage’owi, który nagle poruszył się niespokojnie, gotów do wyciągnięcia broni, jakby co.

- Nic panu nie zrobię. To jest tylko przyjacielska rada, panie Sage. W tym mieście jest po prostu za duża konkurencja – ledwie pan zdołał im uciec, i to wyłącznie dlatego, że byliśmy w pobliżu. Jeżeli im pan nie dał rady, to jak pan chce się zabrać do poważnej roboty?

Sage chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie rozpoczęło się zaćmienie Słońca... takie wrażenie mógłby przynajmniej odnieść każdy, kto siedział w środku biura.

- Dzień dobry, szeryfie. – zadudniło basem zaćmienie Słońca, schylając się, by przejść przez niskie drzwi. – Można wstąpić na chwilę?

- Ależ oczywiście, doktorze. – odpowiedział Callahan, zapraszając gestem zaćmienie... czyli doktora Samuela Jacksona do środka.

- Wpadłem dowiedzieć się o stan pańskiego zdrowia, - ciągnął dalej Jackson, manewrując głową tak, żeby nie uderzyć nią o powałę. – i przy okazji przyniosłem...

Przerwało mu pukanie do drzwi.

- Proszę! – odpowiedział Callahan, zastanawiając się ile jeszcze osób zwali mu się na głowę i ile osób jeszcze pomieś...

Do biura weszły nogi. Nogi, co się zowie. Zdawały się ciągnąc od samego dołu aż po nieskończoność, tak że przeciętnemu mężczyźnie zabrakłoby tchu zanim przekroczyłby wysokość kolan. Aczkolwiek były one odziane w obcisłe spodnie (które kusząco uwypuklały ich smukły kształt), każde szanujące się choć trochę pończochy bez wątpienia dałyby się zabić, żeby znaleźć się na takich nogach.

- Dzień dzień dobry panom. – odezwał się miękki, jedwabisty głos gdzieś sponad nóg. Zgromadzeni w pokoju mężczyźni jak na komendę podnieśli wzrok do góry, ale napotkali na kolejną przeszkodę na swojej drodze – kuszący, niewiarygodnie głęboki rowek pomiędzy dwiema wspaniałymi piersiami, napierającymi na rozpiętą do połowy koszulę.

- Jestem z gazety, Daily Prosperity... – ciągnął dalej głos.

Pierwszą osobą która wydobyła z siebie głos był niestety Howard Londern.

- ŻE JAK?! CO TO ZA PANIUSIA Z PRASY?!?!?! – wrzasnął jak tylko zdołał objąć spojrzeniem całość zjawiska.

- Spieprzaj, ochlapusie. – zjawisko odnotowało niechętnie jego istnienie.

Howard zakrztusił się szklanką wody, którą na swoje nieszczęście trzymał ręku, natomiast Sage siedzący w kącie mruknął coś niezrozumiale.

- Ładne... spodnie... paniusio ... - orzekł Howard.

- Spokój, Londern, bo jeszcze cię pani szanowna zabije. - wciął się Sage.

- Stul dziób, Sage. Już wystarczająco dużo przez Ciebie miałem gówna do zabicia - warknął Howard.

- Przepraszam za nich, - Jackson poczuł się zmuszony do zajęcia głosu. - panno...

Callahan zaczął się zastanawiać, jak to się dzieje, ze wszystko mające związek z Howardem ma tendencje przemiany w surrealistyczne widowisko z nim w roli głównej w przeciągu niecałej minuty...

- Pryde... Katherine Pryde. – odpowiedziała panna.

- Tak, słucham panią, panno Pryde? - odezwał się szeryf, radośnie witając szansę na przywrócenie rozmowie pozorów normalności.

- To jest biuro czy gabinet prezydencki? – rzucił z kąta Sage.

- Za mało dziwek, biuro szeryfa. - stwierdziła dziennikarka ze znajomością rzeczy w glosie, po czym odchrząknęła. – Otóż szeryfie, dostaliśmy informacje o pewnych dziwnych rzeczach w okolicy...

Tym razem przerwał jej warkot, dobiegający z gardła Howarda, który obrzucał swojego znajomka bardzo niemiłym spojrzeniem. Sage z oczyma skrytymi pod rondem kapelusza odpowiedział na to tylko kolejnym wrednym spojrzeniem.

- Pan się źle czuje, może poślecie po doktora - zasugerowała dziewczyna.

- Czy to propozycja matrymonialna, panno... - powiedział Howarda.

- O, uszy też wypadałoby przeczyścić. – niedoszła panna młoda uniosła kpiąco swoją doskonałą linię brwi.

- Howard. Zamknij się. Na miłość boska! - odezwał się spokojnym, wyważonym tonem John.

Howard spojrzał lodowatym wzorkiem na szeryfa... i zajął się piciem kolejnej szklanki wody, nie bacząc na szyderczy uśmiech Sage’a.

- Na czym to stanęliśmy, zanim nam tak nieuprzejmie przerwano, panno Pryde? – Callahan skupił uwadze na twarzy dziennikarki.

- Ogólnie rzecz biorąc, drogi szeryfie, podobno w górach pojawiły się jakieś dziwne stworzenia. Oczywiście, - zjawisko puściło oko do szeryfa - zdaję sobie sprawę, że to tylko odblask Wenus i te sprawy, ale nasi czytelnicy musza znać prawdę

- Wie pan, szeryfie, nie chciałbym panu przeszkadzać. Jakby co, to będę u siebie - po tych słowach dr Jackson skierował się ku wyjściu.

- Ej! Czekaj! Ja mam flaszkę w domu! – krzyknął Howard i pobiegł za doktorem, a przez ramie rzucił - Im należy dać chwile samotności...

Zarówno szeryf, jak i dziennikarka solidarnie i wspólnie zignorowali jego istnienie.

- Wczoraj też jakieś dziwne rzeczy się tu podobno działy - dziewczę kontynuowało, po czym przeciągnęło się rozkosznie, demonstrując pewne... ekhem... atrybuty. - Oczywiście, za informacje zapłacę...

- Jeżeli ma pani na myśli fakt, ze za tym tu panem - tutaj szeryf pokazał na Sage'a - biegało dziesięciu Meksykan, to proszę zwrócić się o komentarz do niego.

- Pan Sage nie powinien na razie komentować niczego - Dostał mocno w głowę i może trochę... bredzić. – zauważył z wysokości Jackson.

- To już nie wasz interes. – Sage odmówił komentarza.

- Meksykanie ze szponami długości dziesięciu cali... Hmmm, rzeczywiście, rzadkie zjawisko... – Katherine zademonstrowała swoją próbkę sarkazmu.

- Nie, mogę powiedzieć, ze owi Meksykanie mieli paznokcie długości najwyżej pół cala. - odpowiedział szeryf.

- A jak tacy Meksykanie dotrą do miasteczka? Rozumie pan, szeryfie, chciałabym zdjęcia tych Meksykan i ich szponów... – kontynuowała Pryde. Sage doszedł do wniosku, że rozmowa ta zmierza w niewygodnym dla niego kierunku, toteż postanowił oddalić się nieco od dziennikarki.

- Wybaczcie, ale czas na mnie. – powiedział, wstając na nogi. - Muszę trochę odetchnąć od smrodu tego miasta

- Wiesz co Howard, tak między nami, to nie musimy nigdzie iść – Jackson postanowił jednak zostać. - Mam tutaj odrobinę specyfiku... na gardło. Oczywiście używam go tylko w celach leczniczych. Skombinuj jakieś kubki lepiej - po tych słowach skierował lekkim szturchnięciem Howarda w kierunku kredensu. Howard z nieukrywanym uśmiechem na jadaczce wziął dwa największe kubki jakie tylko miał.

- Panie Londern, przypuszczam, ze nie będzie miał pan nic przeciwko wypożyczeniu łopaty pannie Pryde? - odezwał się Callahan.

- A niech bierze łopatę... tylko za bardzo się przy niej niech nie podnie... znaczy niech się nie rozgrzewa. - powiedział sarkastycznie Howard.

- Żywych Meksykan i ich szponów... – sprecyzowała panna Pryde.

- Ach, w takim razie proszę za mną. Mamy jednego z napastników w areszcie. - odpowiedział szeryf z rozbrajającym uśmiechem.

- A ma szpony? – zaciekawiła się dziennikarka. W tym czasie Jackson wziął od Howarda dwa kubki i do jednego z nich nalał około 5cl syropu na gardło który trzymał w litrowej piersiówce płaszcza. Kubek podał Howardowi. Sobie natomiast nalał mniej, ale i tak wychylił zawartość dwoma haustami.

- Doktorze! Pana ZDROWIE! - wrzasnął Howard wlewając sobie do gardła jednym duszkiem cały napój.

- Bo widzi pan, szeryfie, interesują mnie tylko ci ze szponami. – dalej precyzowała Pryde.

- O ile szponami nazywa pani nieobciete paznokcie... to ma. – odpowiedział na uściśloną definicję szeryf. – A skąd w ogóle wzięła pani te... te szpony?

- Też jestem ciekaw. - Doktor nie mógł sobie odmówić odrobiny rozrywki.

- Informatorzy donieśli... Rozumie pan, podstawa mojej pracy jest dyskrecja... – wyminęła pytanie Kitty.

Howard zaczerwienił się po mocnym napitku Jacksona, uśmiechnął się rozbrajało i powiedział - DOBRE! - po czym zwrócił do osobniczki płci przeciwnej - panią interesują TYLKO SZPONY? Tylko.. jestem ciekawe co ma pani przez to na myśli?!

-A pani informatorzy nie zapomnieli przypadkiem powiadomić pani o niedźwiedziach, których pełno w tych okolicach? – zapytał Jackson. - Niech pani pójdzie do Starego McCree. On pani pokaże parę ciekawych śladów które zrobił mu niedźwiedź dwie zimy temu. Ledwo udało mi się uratować jego prawe ramię.

- YK! - Czkniecie Howarda było nad wyraz głośne.

- Panie Zastępco... - zwrócił się do Howarda szeryf. - Jakie były ostatnie słowa, jakie do pana powiedziałem?

- Yk! To..Yk.. By..YK.. ły...YK - nie mógł skończyć Howard w przypływie czkawki...

- Tak myślałem... doktorze, czy mógłby pan wyprowadzić pana Londerna na krotki spacer? Zdaje się, że ma on kłopoty z... jak to się nazywa w terminologii medycznej?... Z błędnikiem?

A zwracając się do dziennikarki szeryf powiedział:
- Proszę mi powiedzieć, czy dobrze zrozumiałem: Pani "informatorzy" donieśli pani, ze w okolicy biegają Meksykanie ze szponami, w związku z czym domaga się ode mnie pani wyprodukowania co najmniej jednego żywego Meksykanina ze szponami, tak?

Pryde usiadła i nachyliła się ku szeryfowi, tak, ze jej bluzka rozchyliła się w strategicznych miejscach.

- Szeryfie, ujmijmy to tak, ja się dowiem, co jest tu grane. Może pan mieć z tego korzyści, takie lub inne, albo możemy działać przeciwko sobie... Hmmm, pana wybór. - nachyliła się jeszcze bardziej. - Więc jak, szeryfie? - a wydawałoby się, ze kobieta nie może mruczeć...

Aczkolwiek szeryf poczuł nagły napływ krwi w dolne regiony ciała, szybko (i nonszalancko) skrzyżował nogi, po czym nachylił się w krześle i odpowiedział:
- To co się dzieje, panno Pryde, to jest to, ze najwyraźniej posiada pani jakieś dziwne i niepotwierdzone informacje. Meksykanie ze szponami? Doprawdy...

Katherine przez chwilę patrzyła na niego z lekkim zdziwieniem, po czym zmarszczyła brwi i wstała.

- Skoro nie zamierza pan podjąć decyzji tu i teraz... – powiedziała, rzucając szeryfowi mordercze spojrzenie. - Spotkamy się później.

To mówiąc, wyszła z biura, a za nią ruszył Jackson, który jednak w drzwiach zatrzymał się i odwrócił.

- Zapomniałem panu dać maść na gojenie tej paskudnej rany postrzałowej. – powiedział. Zaczął iść w kierunku szeryfa, lecz nagle się potknął i z jego dłoni wyleciał wysoko słoiczek maści i poleciał tak że znajdował się w zasięgu prawej ręki szeryfa. Nie zdążył jednak rozbić się o ścianę, gdy szeryf wyciągnął rękę i złapał go w garść.

Obaj panowie wymienili długie, znaczące spojrzenie... Spojrzenie lekarza było pełne spokojnej pewności, podczas gdy spojrzenie szeryfa wyrażało niedowierzanie pomieszane z gniewem.

- Pozwoli Pan szeryfie, że zbadam pańską ranę. – odezwał się w końcu Jackson znaczącym tonem. Callahan zacisnął zęby, po czym zwrócił się w stronę swojego zastępcy:
- Panie Londern... Czy mógłby pan pójść i przygotować konie? Czeka nas przejażdżka do rusznikarza. Ja jeszcze... podziękuję doktorowi za maść.

- Konie? Jakie konie - spytał jeszcze nie całkiem trzeźwy Howard. - Ja swojego ZAWSZE trzymam gotowego do akcji! - dwuznaczność i sarkazm wręcz biły od Londerna.

- Koń, panie Londern. Equus caballus. Stajnia, siodła, te sprawy. – wyjaśnił zmęczonym głosem szeryf.

- Londern, masz ty syropek i wypad na spacer. - doktor nie miał ochoty się bawić w konwenanse.

- Och... Dziękuję.. już idę napaść konie... - powiedział ucieszony Howard i wręcz wybiegł przez drzwi.

- Aha, no i zabierz pannę Pryde, która tak lubi podsłuchiwać pod oknem - mówiąc to doktor otworzył szybko okno, sięgnął na dół i podniósł szamoczącą się pannę Pryde za ramie.

Panna Pryde przywaliła doktorowi z lewego sierpowego. co jednak nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia.

- Zabieraj... łapy - wycedziła. Rżenie oburzonych koni dochodzące ze stajni, świadczyło dobitnie o nadmiarze entuzjazmu i niekompetencji Howarda.

- Natomiast co do pana, szeryfie, - Pryde uśmiechnęła się słodko i absolutnie fałszywie - ciekawe, jak społeczność tego uroczego miasteczka zareaguje na wiadomość, ze jest pan umarlakiem w spisku z tym oto lekarzem, który potrzebuje narządów ludzkich w związku z jego chorymi obrzędami voodoo... Wszyscy w to uwierzą. To jak z ta współpracą?

- Eeee... słucham? Jestem... kim? - Callahan spojrzał zdumiony na dziennikarkę.

I nagle z pod okna dobiegło do uszu wszystkich zebranych głośne rżenie konia i dzikie okrzyki Howarda: - YHAA! EJ KOWBOJE I DZIWKi! KTO JEDZIE się ZABAWIC Z NAJDZIELNIESZYM GRABARZEM TEJ ZDECHLEJ DZIURY?!?!

Wśród ludzi przebywających w biurze zaczęła się wiązać mocna nić solidarności, jeżeli o ignorowanie wyskoków Howarda.

- No cóż, jakoś nie słyszałam nic, kiedy ten pan zmieniał panu opatrunek. – wypaliła Kity. - Podobno wczoraj dostał pan kulkę, to boli, jeśli pan o tym nie wie - uśmiechnęła się szeroko.

- Co? Doktor nie zmieniał mi opatrunku. – zdziwił się szczerze Callahan. – Doktorze, uprawia pan voodoo?

- Wie pan, szeryfie, wędziłem zeszłego roku kurczaka i poszła plotka... -= wzruszył ramionami doktor. - ale burmistrzowi kurczak smakował, wiec nie mam się czego obawiać. – odpowiedział, po czym postanowił dostarczyć dowodów bezpośrednich.

- Niech pani spojrzy, panno Pryde; pan szeryf jest jak najbardziej żywy. Niech pani sprawdzi jego puls. - mówiąc to przeciągnął dziennikarkę do środka i przycisnął jej rękę do szyi szeryfa.

- Nie jest ważne, czy jest umarlakiem, czy nie. – stwierdziła z całkowitą pewnością siebie dziennikarka. - Podobnie jak nie jest ważne czy uprawia. Ważne, co ja napisze. A pan wreszcie zabierze te łapy! - usiłowała się wyrwać z uścisku Jacksona. Callahan westchnął głęboko, mierzwiąc ręką włosy. Skoro nalegała na takie rozwiązanie sytuacji...

- Panno Pride... jeżeli pani napisze, ze jestem umarlakiem, to przejdę się po prostu po ludziach i każdemu uścisnę rękę, co skutecznie zrujnuje pani reputacje - stwierdził nagle ze stalowym błyskiem w oczach, łapiąc Kitty za rękę.

- Hmmm, wówczas wydamy specjalny dodatek o specjalnych czarach indiańskich, które pozwalają umarlakowi zachowywać się jak normalny człowiek. – zdawać się mogło, że nic nie jest w stanie zburzyć pewności siebie Kitty.

- Wy wydacie? - John zmrużył oczy. - Może mi panie powie, kto w tym kraju wydrukuje artykuł zdyskredytowanemu dziennikarzowi?

- Mój wydawca - odpowiedziała spokojnie. - On drukuje wszystko. Im bardziej sensacyjne, tym lepiej. Poza tym najpierw trzeba by mnie zdyskredytować.

Callahan postanowił spróbować innego podejścia.

- W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak przyznać się, ze jestem... - tu zawiesił glos.

- Głupkiem - mruknęła cichutko pod nosem. Jeżeli nawet to usłyszał, to nie dał sobie przerwać.

- agentem Unii, który przybył do tego miasta w celu siania niepokoju za pomocą zatruwania zbiorów pietruszki w lokalnych ogródkach. – ciągnął niezrażony. - Natomiast doktor Jackson jest w rzeczywistości rdzennym Kanadyjczykiem, który przeszedł bardzo skomplikowana operacje i przybył tutaj, by zebrać po jednej klepce z każdego dachu w tym mieście. - ostatnio taki sarkazm Kitty słyszała, gdy odezwał się do niej Howard.

- Zapomniał pan dodać szeryfie ze moim drugim zadaniem jest rekrutowanie agentów do pomocy Kanadzie w przejęciu całkowitej władzy na całym kontynencie. – wtrącił się Jackson. Vive la Canada! – dodał z emfazą.

- Lepiej zatruć alkohol, więcej osobą można zatruć. – Pryde albo nie dostrzegła sarkazmu, albo zdecydowała się go zignorować. - Natomiast klepki z drewnianego dachu ciężko zebrać Lepiej gonty, szeryfie.

Dalszą wymianę słów przerwało im trzaśnięcie drzwi, przez które wszedł Howard, z poczochraną czupryną, rozpiętym rozporkiem, podartą koszulą, głupawym uśmieszkiem na twarzy i zamglonym spojrzeniem. Na widok wszystkich w biurze szeryfa wrzasnął: - CZEŚĆ DZIEWCZĘTA! - po czym bardzo chwiejnym krokiem doczłapał do swojej kuwety i rzucił się na nią, zapadając w pijacki sen jeszcze zanim jego ciało dotknęło ziemi. Przez sen jeszcze cicho pojękiwał: - och... Elestra.. och... tak... Elestra... och...

- Co do diabla było w tej nalewce, doktorze? - Callahan wybałuszył na doktora oczy.

- Pietruszka - mruknęła dziennikarka. - Kanadyjska pietruszka - uśmiechnęła się kącikiem ust.

- To co zwykle. Spirytus... - Doktor nie mógł się powstrzymać od lekkiego rechotu - jakieś 50-60 procent.

- Szeryfie - Pryde zmieniła ton. - Możemy pomoc sobie nawzajem. Pan wie, ze cos się tutaj dzieje, a ja mogę panu pomoc... zaciągnąć to na gałąź...

Callahan stwierdził, że gwałtownie traci cierpliwość.

- To, co się tutaj dzieje to jest to, ze wczoraj 10 ludzi pochodzenia meksykańskiego usiłowało cos od pana Sage'a. – stwierdził tak spokojnym tonem, na jaki go było stać. - Jeden z nich jest w areszcie za moimi plecami, jednak odmówiła pani zobaczenia go.

- A co z tymi ranami od pazurów na trupie? – zainteresowała się Pryde.

- Szeryfie, niech pan pozwoli pannie Pryde dokładnie się przyjrzeć delikwentowi w celi, - zasugerował doktor. - Najlepiej niech to zrobi z celi obok. – dodał znacząco.

- Oczywiście, jak najbardziej, jeżeli pani chce, niech pani go zobaczy. - szeryf wykorzystał ofertę doktora, żeby zignorować ostatnie zdanie wypowiedziane przez dziennikarkę.

- Dziękuję, widywałam już Meksykańczykow - mruknęła. - Co z tymi ranami?

- Jakimi ranami?

- Na trupie. Od pazurów. Nie niedźwiedzi,

- Jakim trupie? Mieliśmy tu wczoraj dziesięć trupów. Na żadnym nie było śladów pazurów, o czym mogą poświadczyć ludzie, którzy je chowali, łącznie z miejscowym pastorem.

- Ale takich pani na pewno nie widziała. - mówiąc to doktor złapał dziennikarkę w uścisk i zaprowadził do celi sąsiadującej z celą Meksykanina wbrew głośnym protestom i machaniem rękami panny Pryde. Gdy już wepchnął ja do środka, zatrzasnął drzwi i zamknął kluczem, który następnie zabrał ze sobą z powrotem do pokoju szeryfa

Na odchodnym rzucił jeszcze: - Jak na dziennikarkę to słabo u pani z gramatyką - mówi się Meksykanie, nie Meksykańczycy.

Pryde miała na końcu języka ciętą ripostę, ale ponieważ Jackson był już zwrócony do niej plecami, usiadła i wyjęła notatnik. Zaczęła pisać artykuł od słów "Gdy szalony czarny lekarz podniósł rękę na wasza ulubiona korespondentkę..."

Szeryf przetarł palcami skronie, czując narastający ból głowy, po czym zwrócił się do Jacksona.

- Panie doktorze, mogę zamienić z panem parę słów na zewnątrz?

- Doktorze... Co dokładnie studiował pan w Europie? - zwrócił się do Jacksona szeryf.

- Jak już panu mówiłem, studiowałem na Sorbonie nauki medyczne. Następnie terminowałem u dr Van Helsinga, który wprowadził mnie nie tylko w arkana chirurgii... – zaczął opowiadać Samuel.

- A czego jeszcze? – dociekał szeryf.

- Dr Van Helsing był mistykiem, zajmował się Magią i polowaniem na różnej maści potwory, jakich parę się pałęta po Europie.

- A czy pan też zajmuje się magią? Tutaj? Na terenie CSA? Gdzie co drugi mieszkaniec darzy Murzynów daleko posuniętą niechęcią i... eee... pogardą?

- Van Helsing nauczył mnie co nie co sztuce magicznej. – odpowiedział spokojnie Jackson. - nauczył mnie też że nie ma z nią żartów - nie należy igrać z mocami starszymi od człowieka. - Wiedza to potęga, "szeryfie" - kontynuował. - Obaj wiemy, że istnieją ludzie którym zależy na kontrolowaniu tej wiedzy.

Callahan spojrzał uważnie na doktora.

- A czy wierzy pan, że to, co opisze ta dziennikarka, wyjdzie panu na dobre? – zapytał.

- Nie przejmuje się tym, co ta wścibska baba może o mnie napisać. – wzruszył ramionami doktor. - Sam fakt że jestem wolnym człowiekiem, a do tego lekarzem... tu na Południu - świadczy sam za siebie. Burmistrz wiele mi zawdzięcza. Przyjmowałem poród jego córki, uratowałem jego żonę po bardzo ciężkim porodzie. Nie mam się czego obawiać.

- To się może szybko zmienić... – Callahan uniósł do góry palec wskazujący. - I proszę mnie w tym momencie nie zrozumieć źle. Ja panu nie grożę. Ja tylko mówię panu, co może się stać, jeżeli artykuł źle pana opisujący ukaże się w gazecie regionalnej. Jak pan myśli, ile czasu będzie trzeba, żeby pojawiło się tutaj stado baranów ubranych w białe prześcieradła z sznurami konopnymi w rękach?

- Na pana miejscu, szeryfie bardziej bym się martwił tym, co ludzie powiedzą o pańskich nienaturalnych zdolnościach. - Jackson wolał nie dzielić się z Callahanem informacją na temat miejsca pochówku ostatnich trzech durni którzy wpadli w prześcieradłach do gabinetu doktora.

- To, co powiedzą ludzie zależy od tego, co im pan powie. - odparował szeryf. - A co im pan powie zależy od tego, czy wierzy pan, że taka informacja przyczyni się do poprawy sytuacji w tym mieście.

- No widzi pan, szeryfie, - Jackson skrzywił usta w uśmiechu - widzę że doszliśmy do porozumienia. Ja nie będę paplał o pańskich zdolnościach i pomogę panu z tym ślicznym okazem Syndromu NDPCHNC, a pan i pańscy koledzy zapewnicie mi spokój. Oczywiście pomogę panu także w rozwiązaniu kwestii wilkołaka.

- W porządku. – John wyciągnął do Samuela dłoń, którą ten zmiażdżył w swoim stalowym uścisku.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kazeite dnia Wto 22:26, 01 Lis 2005, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Czw 16:55, 13 Paź 2005    Temat postu:

Gdy drzwi do jej celi otworzyły się, Katherine Pryde przyjęła pozę urażonej godności, krzyżując ręce na piersiach. Szeryf stojący w drzwiach wyglądał jednak na skruszonego.

- Przepraszam za... samowolę doktora. – powiedział. – Proszę, może pani iść.

- Ale w zamian mam pewnie przysiąc, że będę trzymała gębę na kłódkę, co? – zapytała Kity ironicznie. Callahan wzruszył ramionami.

- Już mówiłem, panno Pryde. – powiedział łagodnym tonem głosu. – Szuka pan czegoś, czego nie mogę pani dostarczyć. Na pani miejscu zastanowiłbym się nad wiarygodnością pani informatorów.

Pryde wzruszyła ramionami, myśląc zapewnie coś w stylu „nie ucz ojca dzieci robić”, po czym zebrała swoje rzeczy i wyszła z wysoko podniesioną głową. Murzyna-góry na szczęście już nie było w biurze, toteż mogła opuścić je bez przeszkód.

”Skoro nie chce mi pan pomóc, panie Callahan, to pańska strata.” – pomyślała z zacięciem. – ”Mówi się trudno. Teraz czas na klasyczne dziennikarskie śledztwo...”

Siedzący za biurkiem szeryf przetarł zmęczonym ruchem twarz. Nie było jeszcze południa, a już czuł się kompletnie wyczerpany. Ale właśnie do takich zadań przeznaczeni byli Strażnicy Teksasu...

Howard Londern spał beztroskim, hałaśliwym pijackim snem w nieużywanej celi, toteż Callahan postanowił zostawić go tak i samemu pójść na „patrol”.

Na zewnątrz biura, na ulicy, stały oba konie, Johna i Howarda, nieosiodłane i nieprzywiązane do niczego, toteż Callahan odprowadził je z powrotem do stajni. To co zamierzał zrobić nie wymagało konia, a poza tym doszedł do wniosku, że mały spacerek dobrze mu zrobi.

Następne pół godziny spędził na pogawędce z kilkoma ludźmi, starając się dowiedzieć czegoś o mężczyźnie, którego poprzedniego dnia aresztował przed saloonem. Mężczyznę, który później zamienił się w wilkołaka na jego oczach. To, czego się dowiedział nie napawało optymizmem. Nikt nawet nie wiedział, jak się nazywał ten człowiek. Najwyraźniej przyjechał do miasta tego samego dnia co on sam, tyle że porannym dyliżansem. Zarejestrował się jako górnik, spędził gdzieś noc, a następnego ranka wdał się w pojedynek z powodu niechcący ubłoconego płaszcza. Czyli, nikt go nie znał, nikt wcześniej nie widział, i nikt nie mógł powiedzieć, kiedy i jak nabawił się lykantropii.

Pomijając błąkanie się po lesie w nadziei napotkania owego dawcy lykantropii szeryfowi pozostawała tak naprawdę tylko jedna opcja – udać się do chaty człowieka, który padł ofiarą wilkołaków trzy lata temu, Haggisa MacMuttona i mieć nadzieję, że da się tam odnaleźć coś... cokolwiek... co pozwoli na ustalenie pozycji wilkołaka... albo wilkołaków. Jeżeli jeden wilkołak pojawił się w okolicy, mogli też inni.

Istniała też szansa, że to właśnie ów wczorajszy wilkołak był tymże wilkołakiem terroryzującym okolice, jednak na to Callahan zbytnio nie liczył. Oczywiście, nawet bez problemu z wilkołakiem ciągle pozostawał problem wielbiciela łucznictwa pałętającego się po okolicy ze strzałami zdolnymi do eliminacji Wygrzebańców... aczkolwiek to samo w sobie nie przysparzało problemów do niepokoju, wręcz przeciwnie.

Z takimi mieszanymi konkluzjami szeryf powrócił do biura, a następnie w niezbyt wyszukany sposób wyrwał Howarda z objęć Morfeusza.

- Londern! Siodłaj konie! – krzyknął mu prosto do ucha. - Ja pójdę zobaczyć, czy doktor nie zechce nam towarzyszyć.

- Taa .. Idę.. Idę - wybełkotał jeszcze skacowany Howard.

- Tylko pamiętaj... Łękiem do przodu. – rzucił jeszcze na odchodnym Callahan.

- Czym? - spytał jeszcze skołowany Londern. Szeryf tego już jednak nie słyszał, bowiem

- Szeryfie! Znowu pan? – przywitał go dr Jackson. - Nie słyszałem żadnych strzałów, czyżby wdał się w pan w pojedynek na noże?

- Nic z tych rzeczy. – uśmiechnął się Callahan. - Jeżeli ma pan godzinę czasu... Wybieramy się do chaty MacMuttona, żeby zbadać okolice. Byłbym wdzięczny, gdyby zabrał się pan z nami i postarał się pokazać, jak sytuacja wyglądała trzy lata temu. – wyjaśnił.

Doktor starannie założył zakładką stronę książki, którą czytał, po czym odłożył ją na biurko.

- A co konkretnie spodziewa się pan tam znaleźć? – zapytał, mierząc Callahan spojrzeniem sponad okrągłych okularów.

- Punkt zaczepienie. – wyjaśnił Callahan. – Bez niego jesteśmy skazani na bierne oczekiwanie na kolejny atak, a tego nie lubię. Dlatego postanowiłem sprawdzić obszar wokół chaty; może coś sprawiło, że wilkołak zaatakował właśnie tutaj? Może regularnie przechodzi przez tamten obszar? Na takie właśnie pytania chcę znaleźć odpowiedź.

- Rozumiem, szeryfie. – Jackson zdjął z wieszaka swój płaszcz, po czym wziął w garść karabin. – Zaprowadzę pana do chaty; proszę mi dać tylko chwilę na osiodłanie konia.

---

Drogę do chaty przebyli w milczeniu, przerywanym tylko krótkimi, oszczędnymi zdaniami. Sama okolica nie nastrajała do rozmowy – pozornie wszystko wyglądało normalnie, a jednak świecące słońce zdawało się wysysać kolory z otoczenia, nadając wszystkim przedmiotom spłukany, niezdrowy poblask. Nieruchomo stojące powietrze co chwila drgało nad gorącymi kamieniami, mimo woli ściągając uwagę ku sobie i generując męczącą iluzję ruchu. Nie raz i nie dwa jeźdźcy dostrzegali coś kątem oka, by po obejrzeniu się stwierdzić, że to złudzenie.

Stojące powietrze tłumiło też wszystkie dźwięki, dlatego też charakterystyczny odgłos wystrzału z Derringera nie od razu zarejestrował się w ich świadomości. Stało się to, gdy byli już na terenie dawnej posiadłości MacMuttona; jeszcze jeden zakręt, i dotarliby do spalonej chaty.

Otępienie spowodowane monotonną podróżą spowodowało, że dopiero drugi strzał zwrócił ich uwagę. Cała trójka jak jeden mąż przynagliła konie, szykują się w duchu do kolejnej walki.

Pierwsze co rzucało się w oczy po przybyciu do chaty to były zwłoki, leżące na zarośniętym podwórzu... kolejne cztery rzeczy również były zwłokami, a następne pięć było jak najbardziej w stanie wskazującym na niezbyt zgodne z protokołem zabieganie o względy Katherine Pryde. Tak byli tym pochłonięci, że nie zauważyli nowoprzybyłych, dopóki ci nie zeskoczyli z koni i nie podbiegli bliżej.

Szeryf Callahan nabrał powietrza w płuca i krzyknął: - Stać! Rzucić bron i podnieść ręce do góry!

To zdecydowanie przyciągnęło uwagę bandytów, w dokładnie taki sposób, na jaki miał nadzieję – cała piątka odwróciła się ku nowemu zagrożeniu, a dwójka trzymająca Kitty cisnęła nią o ziemię... poza zasięg kul i śrucin, które w tejże chwili zaczęły ciąć powietrze.

Najpierw Jackson, a potem Callahan wcisnęli spusty strzelb, posyłając dwóch bandziorów w powietrze.

- Spokojnie moja droga, nie pozwolę żeby cię zgwałcili! – krzyknął Howard, wycinając dziury w trzecim, który jednak wraz z pozostałą dwójką zdążył umieścić celne strzały w ciele doktora. Ten fakt zdawał się nie robić na nim żadnego wrażenia.

Z pozostałych dwóch jeden skierował lufę w stronę Howarda, jednak nie zdążył wcisnąć spusty, gdy w jego własnym ciele wykwitły dziury po kulach pochodzące z najmniej oczekiwanego źródła – Kitty zdołała bowiem doczołgać się do najbliższego ciała i oddawała bandytom jego broń. Jeden pocisk naraz.

Ta krótka chwila zaskoczenia wystarczyła, by Callahan mógł uchwycić w celowniku ostatniego bandytę. Starannie wycelował, bacząc, by nie trafić Kitty, po czym wystrzelił ze swojej strzelby, trafiając prawe ramię bandyty na tyle wystarczająco, by ten upuścił broń i upadł na kolana, odruchowo ściskając zranioną kończynę.

Zanim troska o własne zdrowie mu przeszła, Callahan szybko podbiegł do niego i przystawił mu lufę strzelby do czoła.

- Ani jednego ruchu. – ostrzegł, jednak bandyta nie miał okazji mu się sprzeciwić – Howard, lekko spóźniony, ale pełen entuzjazmu, jednym kopniakiem rozłożył go na ziemi. I to był ostatni ruch w tej potyczce.

- Londern, obszukaj pana, - zadysponował szeryf - a pan doktorze, jeżeli byłby tak miły i zobaczył, czy inni jeszcze dychają... A pani, panno Pryde może już chyba wstać.

Leżąca parę metrów dalej Pryde wstała ogólnie, otrzepując swoje sfatygowane ubranie.

– Dziękuję. – wybąkała patrząc gdzieś w bok. Callahan przełknął drapiące go w gardle słowa typu „A nie mówiłem?” oraz „Trzeba było nie wtykać nosa w nie swoje sprawy...” i tylko skinął głową. Londernowi poczucie przyzwoitości znane jednak było chyba tylko z widzenia.

- Widzę że pani, panno Pryde, lubi eksponować swoje dorodne pośladki... - zauważył sarkastycznie, po czym zabrał się za przeszukiwanie bandyty.

- Spierdalaj. - rzekło dziewczę z uczuciem w glosie.

- Milo.. Londern jestem - odciął się szorstko Howard.

- Londern, zamknij się. - powiedział zmęczonym tonem głosu szeryf.

- Sama zaczęła.... Dziewczę wojny... - dodał grabarz.

- Ofiara losu - odgryzła się.

- Nie, ty zacząłeś. - poprawił go Callahan.

- Panna na posyłki - ignorując szeryfa powiedział do dziennikarki Howard. Ten jednak nie dał się tak łatwo zignorować - złapał Londerna za koszulę, przysunął do siebie, i powiedział złowrogo - Londern, jeszcze jeden taki wyskok, a uznam Ciebie za nieprzydatnego do służby, zrozumiano?

Londern wyrwał się z uścisku Callahana, po czym odepchnął go od siebie i warknął: - Nie mów do mnie nigdy więcej takim tonem, zrozumiano? - lodowaty ton i gniew aż wypływały z jego oczu. Szeryf zdawał się jednak być zupełnie nieczuły na groźbę którą dało się wyczuć w głosie grabarza – niemal od niechcenia złapał rękę Londerna, wykręcił ja, odwracając go dookoła osi, po czym szepnął chrapliwym głosem wprost do jego ucha: - Będę mówił do ciebie jak mi się podoba i co mi się podoba, bo należysz teraz do mnie. I lepiej to zapamiętaj, bo następnego ostrzeżenia nie będzie.

Howard usiłował się wyrwać, ale dotyk rozgrzanej lufy strzelby która nagle wpiła się w jego brodę powiedział mu, że to może być zły pomysł. John jeszcze przez chwilę przytrzymał go w tej pozycji, po czym puścił go, niemal przewracając na ziemię.

Pryde wzruszyła ramionami, po czym poszła w kierunku chaty. Niestety, przed przybyciem zdziczałej bandy niewyżytych samców nie zdążyła zbyt dużo obejrzeć.

Oba „zdziczałe niewyżyte samce” zmierzyły się spojrzeniem, i to Howard jako pierwszy spasował. Zaciskając dłonie w pięści uklęknął z powrotem przy bandycie, powracając do przeszukiwania jego kieszeni.

Callahan odwrócił głowę, przepatrując teren. W jego pole widzenia weszła Kity Pryde, a raczej jej kuszące pośladki, odziane w podarte obecnie spodnie, które odsłaniały znacznie więcej niż powinny. Dopiero trzy sekundy później szeryfa zastanowiło, co robi ona sama. Sposób, w jaki ostrożnie stawiała nogi i rozglądała się dookoła, wydawał mu się dziwnie znajomy...

W tym czasie Howard znalazł w sakwie jeńca amulet w dziwnym kształcie. Amulet, który niemal natychmiast zaczął wibrować w jego ręku, posyłając wokół siebie refleksy światła.

Z głębi lasu dobiegł nagle skowyt wilka, a amulet Jacksona też zaczął wibrować...

Kitty zatrzymała się w pół kroku. - Wilki? O tej porze roku?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Pią 21:59, 14 Paź 2005    Temat postu:

Skowyt po chwili przeszedł w wycie, któremu nagle zawtórowało drugie, trzecie... czwarte... Trójka stojąca przed spaloną chatą rozejrzała się niespokojnie, usiłując przebić wzrokiem poszycie lasu. Jedynie Jackson, jakby obojętny, spokojnie zawiązał węzeł na ostatnim bandażu.

- Co to za cholerne wycie? - spytał jeszcze zdenerwowany Howard.

- To jest pierwsze dobre pytanie zdane przez ciebie tego dnia. - zauważył szeryf.

- Bez tej widocznej ironii... Panie szeryfie... - sparował Howard, po chwili dodając - nie podoba mi się to.

- Myślę, że to nie jest nic przyjemnego - Dr Jackson wykorzystał tę chwilę żeby sprawdzić całą dostępną broń w swoim posiadaniu.

Callahan natomiast wyciągnął rewolwer z lewej kabury, podnosząc do na wysokość oczu. Promienie słońca błysnęły na moment w komorze, oświetlając pokryte srebrem czubki pocisków załadowanych do bębenka.

Jackson przerwał na chwilę przegląd, przyciskając lewą dłoń do piersi, po czym szybko, jak gdyby podjął jakąś decyzję, wyjął z sakwy buteleczkę i czystą szmatkę. Szybkim gestem skropił szmatkę zawartością buteleczki, po czym podszedł do Kity Pride i przycisnął ją do jej ust. Zaskoczona nawet nie miała szansy na obronę. W przeciągu kilku sekund straciła przytomność.

- Dlaczego... dlaczego pan to zrobił? - zapytał szeryf tonem wskazującym zarówno na zdenerwowanie, jak i zaciekawienie.

- Cokolwiek to było, to nie było zwyczajne zwierzę. Pomyślałem że byłoby lepiej gdyby panna Pryde nie przeszkadzała nam i nie miała zbyt dużo do opowiadania potem. Lepiej było ją uśpić, inaczej musielibyśmy chyba ją zastrzelić. - Dr Jackson zakończył sprawdzanie broni.

- Ciekawe metody, doktorku. - parsknął śmiechem Londern.

- Widzi pan, szeryfie – ciągnął dalej doktor, ignorując grabarza - Ja potrafię wyczuć, kiedy w pobliżu działa magia. Tak właśnie zorientowałem się co do pana.

- Hm... - Callahanowi trochę to nie było w smak. - Rozumiem, że teraz pan ją wyczuwa?

- Stawiam moje kalesony że to nie był wilk, szeryfie. – oświadczył Jackson.

- Znów te podnie... znaczy specyficzne wibracje mocy. - dodał ironicznie Howard.

- W porządku. Ustawmy się więc jakoś razem. Jeżeli ten niewilk spróbuje wyskoczyć z lasu, będziemy na niego czekali. - zadecydował John.

Howard spojrzał na szeryfa ze zdziwieniem, po czym podszedł i ustawił się w sposób, aby osłaniać jego plecy. Zaraz potem dodał: - Ej... ta błyskotka którą znalazłem przy tym gównojadzie... jakoś dziwnie się zachowuje... Callahan, chcesz to obejrzeć? - spytał po chwili namysłu.

- Pokaż. - wyciągnął rękę Callahan. Howard przekazał mu amulet, który rozbłysnął w tym momencie jeszcze silniejszym światłem, jakby reagując na obecność drugiej osoby. A spomiędzy drzew nagle dobiegły ich odgłosy przedzierania się przez las... potwory ruszyły w ich stronę.

- Cholera... Skąd te pieprzone glosy dochodzą? To mi się cholernie nie podoba... - skwitował Londern.

- Dopóki jesteśmy w środku, będzie im trudniej nas dostać. Nie możemy się rozdzielić! - Mówiąc to doktor wepchnął nieprzytomne ciało panny Pryde w środek zaimprowizowanego przez nich trójkąta. Po czym narysował wokół niej gwiazdę pięcioramienną i kilka symboli za pomocą kredy, którą wyjął z kieszeni.

- Co to za malunki, doktorku? - spytał zaciekawiony Howard - Uznajesz kult szatana czy bogini płodności?

- Nawet nie będę pytał. - skomentował gwiazdę szeryf.

W chwili gdy Jackson skończył rysować, linie i symbole zapłonęły błękitnym światłem.

- Ty nie kłap jadaczką, tylko ładuj do gnata te naboje, które ci dałem. - pouczył zastępcę Callahan, robiąc dokładnie to samo ze swoim pierwszym koltem.

- Wole wiedzieć z kim obcuję.. szczególnie, iż od tego teraz zależy moje życie. - odparł Howard, przeładowując swoja bron i trzymając gotowa do walki.

- Czy mogę przestąpić linię? - zwrócił się szeryf do Jacksona.

- To podstawowa ochrona – wyjaśnił Samuel. - Niewiele pomoże przeciwko temu co się zbliża, ale przynajmniej nie będą mogli jej zabrać. Jeżeli pan będzie musiał, to może pan wejść do środka, ale to nie będzie przyjemne, nawet dla pana. A powstrzyma na chwilę te potwory.

- Rozumiem. - powiedział Callahan i zatrzasnął bębenek kolta, po czym ukląkł i położył oba na ziemi, by mieć do nich łatwy dostęp. Następnie zabrał się za uzupełnianie amunicji w shotgunie.

- Nie mamy czasu na bardziej skomplikowane zaklęcia i runy. - Mówiąc to doktor wycelował karabin w kierunku lasu.

- Doktorku... Masz jeszcze trochę tego specyfiku na nerwy? - spytał wyraźnie zdenerwowany zbliżającymi odgłosami Howard.

- Żadnego picia... chyba że chcesz umrzeć na bani. – warknął na niego John. Uklęknął, oparł shotgun o nogę, po czym podniósł jeden ze swoich koltów i skoncentrował się. Howard odwrócił na chwilę głowę, bowiem zdawało mu się jakby od strony szeryfa trzasnęły miniaturowe błyskawice... Kątem oka dostrzegł, jak jego rewolwer rozjarzył się żółtym światłem, a na końcu lufy błysnęły drobne błękitne wyładowania.

I w samą porę – dwa uderzenia serca później z lasu naprzeciwko Callahan wyłoniły się dwa potwory... pół wilki, pół ludzie.

- Dwa wilkołaki z mojej strony. – usłyszał za sobą wyważony głos doktora.

- Eee... u mnie jeden. Tylko. – odezwał się moment później Londern.

- Czyli razem z moimi pięć. - stwierdził posępnie John. Cała trójka jak na komendę uniosła lufy, celując w potwory, które rzuciły się na nich w szaleńczym galopie.

Pierwszy wystrzelił doktor, posyłając kulę z karabinu w stronę najbliższego potwora. Ironicznie, gdyby potwór nie biegł, kula zapewne by go ominęła – a tak wbiła się głęboko w jego podbrzusze, ścinając go z nóg i rzucając o ziemię.

Słysząc za plecami wystrzał z karabinu doktora, Callahan wymierzył w najbliższego potwora, po czym pociągnął za spust. Howard aż się skulił, kiedy z lufy jego Peacemaker bluznął przeszło metrowy jęzor ognia, wybijając w jednym z biegnącym wilkołaków potężną dziurę na wylot.

„Facet używa kantów...” – uświadomił sobie. Opuścił lufę swojego rewolweru, po czym sam się skoncentrował. W jego wolnej ręce błysnął na chwilę oślepiająco jasny układ pięciu kart... z którego nagle bluznęła niewiele mniejsza struga energii, zygzakując w stronę kolejnego potwora. Ten zatrzymał się nagle na zadnich łapach, ale nawet jego nadnaturalny refleks nie był w stanie mu pomóc – strumienie mistycznej energii zakłębiły się wokół jego paszczy, zawirowały, zabłysły... a gdy zniknęły, na ziemię zwalił się bezgłowy zezwłok.

Za ciała wyskoczył kolejny wilkołak, szykując się do potężnego skoku, ale zanim zdążył się wybić, przyszpiliła go kolejna kula Callahana, równie potężna, i równie śmiercionośna. Słysząc za plecami zbliżające się uderzenia łap o ziemię odwrócił się, by wesprzeć doktora.

W samą porę, ponieważ najbliższy potwór wybił się właśnie i spadał wprost na nich, wyciągając w ich stronę długie, zakrzywione pazury. Jackson przyjął ten widok beznamiętnie – potwór już niemal dotknął ziemi, gdy wreszcie nacisnął na spust; potwór który skoczył jako żywa, pełna nienawiści maszyna do zabijania, ziemi dotknął już jako martwa kupa mięsa.

Blask słońca przesłonił jednak jeszcze jeden kształt – to ostatni żywy potwór, wcześniej zraniony przez Jacksona, nie chciał uznać się za pokonanego i właśnie wybił się do podobnego skoku, szybując prosto na Callahana. Ten odruchowo podniósł do góry lufę... a po chwili potwór uderzył w ziemię tuż obok niego, trafiony w głowę dwiema kulami.

Nie pochodziły one jednak z rewolweru szeryfa – z krzaków wychyliła się nagle niemożliwie długa lufa Colta Buntline, po czym ponownie plunęła ogniem. Ciągle żywy, ciągle usiłujący zabić wilkołak, który gramolił się na łapy, szarpnął się i wreszcie upadł, gdy strzał z Buntline’a nareszcie zakończył jego życie.

- Ruszycie te wasze leniwe dupy czy nie?! – odezwał się znad lufy Buntline’a dziwnie znajomy głos... głos Mike’a Sage. - Proponuję spieprzać!

- A co TY tu robisz, do diaska?! - wrzasnął zaskoczony Howard.

- Patrzę jak marchew rośnie idioto! Rusz się! – odkrzyknął Sage, wychodząc z krzaków i otrzepując się z liści. Callahan rozejrzał się po okolicy i przebiegł w myślach przez dostępne im opcje.

- Jest tu jakaś górka, czy coś? Coś z dużą ilością odkrytej przestrzeni i dobrym polem ostrzału? - zapytał Jacksona.

- Niedaleko jest Kirk Peak, ale może lepiej wsiądźmy na konie i wróćmy do miasta. – odpowiedział doktor. - Wilkołaki tam nie wejdą... jako wilkołaki. A mając konie możemy im uciec teraz.

Londern wybałuszył tylko oczy na całe to zajście, i skwitował jednym zdaniem: - Bądź co bądź, ale jak dla mnie to na dzień dzisiejszy za dużo wrażeń... Proponuję udać się do miasteczka. Ja mogę w ostateczności ewakuować ta damulkę - i tu wskazał dziennikarkę.

- Dobrze, zaryzykujemy wjazd do miasta. I miejmy nadzieję, że żaden wilkołak nie będzie na tyle bezczelny, żeby wjechać za nami. - zadecydował Callahan.

Dr Jackson podszedł do magicznego kręgu i kredą przerobił jedną z run. Błękitna poświata, nagle zgasła, a kreda zamieniła się w pył, który rozwiał natychmiast wiatr.

- Może pan wziąć pannę Pryde, szeryfie? – zapytał.

- Oczywiście. - odpowiedział szeryf.

- Wracamy? - spytał wlepiając dobitnie wzrok na szeryfa z nadzieja w glosie Howard.
- Ruszcie się, staruchy! - w ponaglaniu Sage'a było coraz więcej stanowczości... a może to był strach?

- Przymknij dziob Sage! Już kiedyś Ci to mówiłem.. Wystarczająco dużo przez Ciebie miałem tutaj problemów... - odgryzł się Londern. Callahan był już przy koniach, których na szczęście nie spłoszyły strzały... chociaż prawdę mówiąc, jego konia, który miał za sobą udane powstanie z martwych, niewiele już chyba mogło przestraszyć. Koń Kitty Pryde najwyraźniej nie był jednak tak odważny, ponieważ nigdzie w zasięgu wzroku nie było go widać.

Callahan na tyle delikatnie na ile pozwalała sytuacją umieścił ciągle nieprzytomną Kitty przed siodłem, po czym wsiadł na konia i złapał cugle jedną ręką, drugą mocno obejmując jej kibić.

- Szeryfie, tylko uważaj... żeby z tego interesu nowych szeryfów nie było. - dodał sarkastycznie Howard wsiadając na swojego konia.

- Zamknij się i zabierz jeńca. – zadysponował szeryf, zawracając w stronę drogi. Zanim jednak Londern zdążył zrobić krok, Sage uniósł lufę swojego Buntline’a i zastrzelił go z zimną krwią. Wstrząśnięty John odwrócił w stronę Sage’a gniewne spojrzenie.

- Wierz mi szeryfie, wiem co robię! – rzucił ten tytułem wyjaśnienia.

- Serio? - sarkazm oraz ironia aż wypływały z ust Howarda. Callahan zacisnął z całej siły pięść, powstrzymując się przed umieszczeniem w czole Sage’a własnej kuli.

- Możemy już jechać. – głos doktora pozwolił mu na opanowanie się. Z Sage’m porachuje się później – teraz rzeczywiście należało uciekać... w kieszeni płaszcza poczuł wibracje... to amulet dawał o sobie znać.

Tłumiąc w zarodku przekleństwo, szturchnął piętami swojego konia, tak jak pozostali, po czym wszyscy odjechali w stronę miasteczka...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
JohnnyBee
RPGame Master



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 83
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Lost World of Atlantis

PostWysłany: Czw 11:32, 20 Paź 2005    Temat postu: Meanwhile part 1

Galop do miasta nie trawał zbyt długo, jednak wszyscy odnosili wrażenie, że trwa to wieki. Wszyscy milczeli...
Widzieli to na własne oczy...
Na pełnym galopie wjechali do miasta i skierowali się ku szpitalowi.
Szeryf wniósł delikatnie Kitty do gabinetu i położył ją na kozetce, podczas gdy doktor zaczął szperać w szafkach z medykamentami w poszukiwaniu soli trzeźwiących.
Londern i Sage rozwalili się w wygodnych fotelach doktora, przezornie po różnych stronach pomieszczenia. Callahan tylko oparł się o ścianę...
Milczenie było prawie nie do zniesienia.
- Mfffhnn... - Kitty powracała świadomość. Można było to poznać po tradycyjnym, nie robiącym juz na nikim wrażenia (a szczególnie na celu) prawym sierpowym wymierzonym dokładnie w podbródek Jacksona.
Zerwała się na równe nogi bardzo zdezorientowana.
- CO SIĘ KURBA DZIEJE??!!
Cisza.
- DLACZEGO MNIE UŚPILIŚCIE??!!
Cisza.
- TY!! MUSIMY POGADAĆ!! JUŻ!! -Zwróciła się do Callahana, nawet nie starając się zredukować natężenia głosu. Jackson był tylko wdzięczny podwójnym szybom i jakotakiemu wytłumieniu pomieszczenia, bo w przeciwnym razie słychać ją by było chyba w Kanzas.
Niemniej jednak... cisza.
- RESZTA WYNOCHA!!
Londern wziął głęboki oddech, chcąc coś powiedzieć, ale jedno spojrzenie uroczych, aczkolwiek teraz rządnych mordu oczu zmieniło jego plany.
- WON POWIEDZIAŁAM!!
Jackson bardzo powoli zaczął się zbliżać do drzwi, Londern podniósł się nawet z fotela. Sage nadal pozostał tam gdzie siedział.
- NIE WIEM CZEGO NIE ZROZUMIAŁEŚ W SŁOWIE 'WON' - Mord w oczach Kitty prawie wypływał jej uszami. - WYPIERDALAJ!!
Sage dokonał szybkiego szacunku szans jakie miał przeciw wściekłej kobiecie... i mimo trzymanego w rękach Colta nie czuł się pewnie. Wstał i podszedł do drzwi.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BearClaw
Generał



Dołączył: 05 Wrz 2005
Posty: 556
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Z Bractwa Stali
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 15:32, 20 Paź 2005    Temat postu:

Howard podniósł się z wygodnego siedzienia i bardzo wolnym krokiem skierował się do drzwi. Bynajmniej nie przed groźbami kobiety, tylko przed obawą uszkodzenia swoich cennych bębenków słuchowych. Ze wrzasku i darcia się dzeinnikarki za cholere nie mógł zandej normlanej inforamacji uzyskać, dlatego też kiedy poziom nagłośnienia w pomieszczeniu spowodowany głupotą Sage'a (dziwne, iz jemu nie bylo szkoda swoich uszu..) wzrósł do bardzo niezdrowego dla zastepcy szeryfa poziomu, Howard wybrał najbardziej optymalne rozwiazanie, które polegało na opouszczeniu swojego obecnego miejsca pobytu. Patrzac na Kitty myslał:
- Jasna cholera.. To jest kobieta? Czy demon? Albo diabeł w kobiecie?Raczej kobieta w ciele demona...
Wychodzac spojrzał na Callahna i Londern po raz pierwszy zaczał współczuć temu mężczyźnie...
- Biedny John... Nie sadzilem, iz bede mu współczuł, ale teraz... Coz... Szczerze mu wspolczuję....


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Czw 21:29, 20 Paź 2005    Temat postu:

Gdy tylko drzwi zamknęły się za grabarzem, uosobienie furii odwróciło się i skupiło uwagę na jedynej pozostałej w pokoju osoby – Johna Callahana.
- DLACZEGO MNIE DO CH0LERY UŚPIONO?! I CO SIĘ TAM DO CH0LERY STAŁO WŁAŚCIWIE?! – krzyknęło.

- A co pani zdaniem się stało? – odezwał się po krótkiej chwili wahania szeryf.

- Nie próbuj ze mną tych sztuczek, szeryfie – syknęła furia – To nie działa. Domagam się odpowiedzi i to lepiej szybko, ZANIM STRACĘ RESZTKĘ SWOICH MANIER! – zakończyła efektownym zwiększeniem liczby decybeli, zaciskając pięści w sposób, który w każdych innych okolicznościach wydawałby się każdemu przedstawicielowi płci męskiej uroczy i seksowny.

- To się stało, że pani "przyjaciele" dostali posiłki, ot co. - wzruszył ramionami szeryf. - A doktor Jackson postanowił panią uśpić... Nie wiem, prawdopodobnie chciał oszczędzić pani koszmarnych widoków. – dokończył.

- JACY PRZYJACIELE?! O CZYM PAN PIE... aa.. ci... – niebywałe, ale furia Pryde zaczęła wygasać, a żądza mordu w jej oczach zmieniła się w zaciekawienie.

- Więc, szeryfie, co się tam stało? – zapytała, ciszej, ale ciągle ostrym tonem. - Chcę znać szczegóły.

- No, dobrze, że pani się uspokoiła... – John nie dał tego po sobie poznać, ale lekko mu ulżyło. - Więc, o ile mogę się domyślać, wycie wilka to był umówiony sygnał... kiepsko dobrany, chciałbym dodać... po którym z lasu wybiegła na nas reszta bandytów. Kilku rozwaliliśmy od razu, ale reszta pochowała się w lesie... - Callahan przerwał na chwile, westchnął głęboko, po czym kontynuował - Zaczęli nas stamtąd sporadycznie ostrzeliwać, ale wtedy pojawił się pan Sage, który skutecznie ich oskrzydlił, udając większą grupę. A gdy wycofali się głębiej, doszliśmy do wniosku, że wobec faktu, że mieliśmy rannego i kobietę, i pod wpływem usilnych namów pana Sage'a, powinniśmy wracać do miasteczka.

Nie sposób było powiedzieć, który z elementów tej opowieści nie spodobał się Pryde, jednak gdy Callahan skończył mówić, skrzyżowała ręce na ramionach i obrzuciła go zdegustowanym spojrzeniem.

- No dobrze, ładna bajeczka dla prasy. Dziękuję. – stwierdziła ironicznie. - To się ukaże w najbliższym wydaniu... – to mówiąc podeszła nagle do Callahan, który odruchowo cofnął się, dopóki nie oparł się o ścianę. Kity na tym nie poprzestała – podeszła jeszcze bliżej, dosłownie przyszpilając go swoim ciałem do ściany.

- A teraz poproszę o PRAWDĘ – stwierdziła, a w jej spojrzeniu ciekawość zastąpiła determinacja i powaga. Callahan przypuszczalnie mógłby uwolnić się z tego uścisku, ale... było mu jakoś głupio... i przyjemnie zarazem.

- Prawdę? Najpierw pani. Nie była pani ze mną do końca szczera, prawda? - tutaj John zawahał się, ale postanowił strzelać - Czy pani w ogóle naprawdę jest dziennikarka?

To, co ujrzał w jej oczach, w jej mowie ciała, wystarczyło.

- Tak, jestem dziennikarką... – stwierdziła wreszcie Pryde po chwili wahania. - Ale nie tylko. – uściśliła – Zresztą, widziałam jak się pan gapił jak przeszukiwałam miejsce zbrodni.

Callahan skrzywił się: - A kim JESZCZE pani jest? Bo sposób w jaki pani chodziła... widziałem kiedyś cos podobnego... ale jeżeli to oznacza to, co myślę, że oznacza, to wtedy nie naciskałaby pani na mnie... dosłownie... żeby dowiedzieć się co się stało.

Szeryfie, niech pan się zastanowi – odparowała Kitty - czy Strażnik Teksasu dostałby przydział do takiego zadupia tylko po to żeby aresztować pijaczków którzy zaczepiają Panienkę Dolly w saloonie?

Na wzmiankę o Strażnikach Teksasu spojrzenie Callahana momentalnie stwardniało.
- A czy zwykła dziennikarka wiedziałaby... czy miałaby takie wiadomości? – zauważył z ironią w głosie - Zdaje mi się, że pani i tak już wszystko wie... Natomiast ja najwyraźniej nie wiem wszystkiego... Czemu Kobieta w Czerni robiłaby wszystko, by działać na szkodę swoich pracodawców?!

Pryde skrzywiła usta, ostatecznie potwierdzając podejrzenia Callahana. Najwyraźniej miała ona powiązania ze słynną Agencją, zajmującą się w USA tym samym, co Strażnicy Teksasu, czyli tępieniem potworów, jedynie w bardziej skryty sposób.

Po pierwsze, była Kobieta w Czerni – uściśliła „była Kobieta w Czerni”. - A po drugie, ja nie działam na szkodę Agencji.

Callahan miał już zamiar zapytać, czemu w takim razie groziła wydrukowaniem w gazecie bzdur o jego rzekomej nieumarłości i praktykach voodoo Jacksona, ale ugryzł się w język.

- Szeryfie, w tym mieście prawdą jest to co JA napiszę w gazecie, - ciągnęła dalej Pryde. - więc jeśli napiszę że wilkołak to tylko zarośnięty Meksykanin z rozwolnieniem, to tak będzie.

John przez chwile przypatrywał jej się osłupiałym spojrzeniem, po czym... wybuchnął śmiechem. Kitty spojrzała na niego z zaskoczeniem, toteż Callahan wyjaśnił, wycierając łzy z oczy:
- Proszę wybaczyć, ale rozbawiła mnie ironia sytuacji. Jeżeli byłaby pani skłonna przestać przyciskać mnie do ściany i usiąść, wyjaśnię pani wszystko.
Kitty po rozważeniu oferty cofnęła się w końcu i oparła o biurko doktora z założonymi rękami.

- Więc słucham, szeryfie. – powiedziała.

- Dobrze... wiec, mówiąc krotko... Walczyliśmy z wilkołakami. – przyznał John - Ale może zacznę od początku. Ufam, że doceni pani komplikację sytuacji. – dodał wykrzywiając usta. - Otóż pan Sage został wynajęty w celu eliminacji wilkołaków z okolicy. Natomiast Meksykanie, którzy pałętają się nam po życiorysach, także chcą owe wilkołaki zlikwidować, toteż polują intensywnie na Sage'a, by wyeliminować konkurencje. Co mi zasadniczo przypomina - muszę później zabić Sage'a... ale to może poczekać. W każdym razie, Meksykanie sami wilkołakami nie są. Wilkołakiem był natomiast człowiek, którego wczoraj aresztowałem za pojedynkowanie się przed saloonem.

- Aha... dziękuję za szczerość, szeryfie. – stwierdziła Kitty po krótkiej chwili ciszy. Następnie wstała i udała się w kierunku drzwi.
- I jeszcze jedno, - dodała w drzwiach - na drugi raz niech mnie ta przerośnięta małpa nie usypia, naprawdę mogę się przydać. – powiedziała i wyszła.

Callahan poczekał chwilę, poprawił ubranie, po czym wyjrzał przed biuro, spojrzał na zdziwiona gromadę i dobitnie stwierdził - Do środka! Wszyscy! Tak, Sage, ty też!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Pon 17:55, 24 Paź 2005    Temat postu:

Wymienieni weszli do środka, obrzucając Callahana spojrzeniami, w których zaciekawienie (o czym tam rozmawiali?) mieszało się z niedowierzaniem (jak on przeżył tą rozmowę?) i nieufnością (czego on ode mnie chce?). Szeryf, pozornie uosobienie spokoju, w milczeniu zaczekał, aż weszli, po czym zamknął starannie drzwi i odwrócił się do zgromadzonych.

- A więc, panie Sage, zanim strzelę panu w łeb, może mi pan uprzejmie wyjaśni, czemu do jasnej cholery zabił pan człowieka, który mógł nam dostarczyć ważnych informacji na temat wilkołaków, na które pan poluje?! - zapytał wreszcie, zaczynając spokojnie, jednak kończąc zdanie z ledwo tajonym gniewem.

- Spokojnie szeryfie, bo panu cukier skoczy. – zaśmiał się lekko Mike Sage. - Tamten koleś i tak by dostarczył panu jedynie informacji z pierwszej ręki na temat przemiany.

Twarz Callahana poczerwieniała gdy usłyszał ton głosu Sage’a, jednak w pierwszej chwili jedynie przesunął dłonią po blacie stołu stojącego na środku pokoju. Zebrani już myśleli, że na tym się skończy, jednak Callahan nagle postąpił dwa kroki naprzód, a jego pięść wystrzeliła do przodu, lądując na szczęce Sage’a. Ten, nie spodziewając się ataku, zachwiał się i runął do tyłu.

- A czym sobie zasłużyłem na pieszczoty? – zapytał po chwili, podnosząc się powoli i wycierając dłonią krew z kącika ust. Miał szczerą chęć sięgnąć po kolta, jednak widząc ręce szeryfa oparte na rękojeści jego broni zrezygnował.

- Wiesz, co mnie w tej chwili najbardziej przeraża? - powiedział pozornie spokojnym tonem głosu Callahan. - Przeraża mnie rozmiar twojej arogancji. Skąd do diabla możesz wiedzieć, co facet wiedział, a co nie, a przede wszystkim, skąd możesz wiedzieć, czego chciałem się od niego dowiedzieć?!

- A czy to ma znaczenie? Dla mnie liczy się tylko kasa. – Sage spojrzał twardo Johnowi prosto w oczy - Ja dbam o swoje interesy. A wiesz co? Może faktycznie nie powinienem go dobijać. – dodał po chwili - Jakbyś go tutaj przywlókł, to w nocy on by cię rozszarpał na strzępy a ja sprzedałbym mu trochę srebra po czym zainkasował nagrodę.

- Człowieku, nie potrafiłeś nawet dać rady pięciu zwykłym ludziom... – skrzywił się drwiąco Callahan. - I wydaje ci się, ze niby nie wiem, z czym mam do czynienia?

Londern zaśmiał się szyderczo na co Sage obrzucił go morderczym spojrzeniem.

- Dobra, więc skoro byłeś uprzejmy rozwalić potencjalne źródło informacji, to powiedz mi teraz wszystko co wiesz. - szeryf odzyskał już nieco panowanie nad sobą.

- Przecież on gówno wie - zaśmiał się Londern - tylko blefuje żeby nie dostać kulki.

Callahan rzucił przelotne spojrzenie na Londerna, ale z jego miny każdy mógł wywnioskować, ze odnosi dokładnie to samo wrażenie.

- Zamknij się! - warknął Sage. Howard prychnął tylko i siadł w fotelu.

- No dobra, szeryfie - zaczął Sage - Nie wiem za dużo, ale jedno jest pewne, tamte wilkołaki nie chciały z nami zagrać w pokera. Tamci śmierdziele prawdopodobnie zostali ugryzieni, a jak pan zapewne się domyśla - to powoduje zmianę w wilkołaka. Wolałem nie ryzykować.

- Wiem, co to powoduje. – oświecił go Callahan. - Mieliśmy już tutaj takiego jednego. – wyjaśnił.

- To co mieliście w mieście to ze tak powiem... anomalia. – uściślił Sage. - Wilkołaki nie mogą zmienić się do końca w mieście. Nie wiem czemu tak się dzieje ale podejrzewam jakąś magie

- On może mieć racje. – milczący do tej pory Jackson postanowił się odezwać.

- Zaraz, moment... - podniósł rękę John. - Wiedziałeś, ze żaden wilkołak nie może zmienić się do końca mieście, a mimo to zabiłeś tamtego faceta, bo myślałeś, ze zmieni się w mieście w wilkołaka? - powiedział wolnym tonem. Sage spojrzał na niego z niepewną miną, jednak walczył dalej.

- Szeryfie, „nie do końca” oznacza ze i tak mógłby was pozabijać zanim zdążylibyście powiedzieć 'o kurba'. – sprecyzował po chwili namysłu.

- Przecież jednego załatwiliśmy? – zauważył z fotela Londern.

- Zamknij się, Londern – zirytował się Sage. - Poszczęściło wam się i tyle.

- Słuchaj przygłupie, nie wiem za kogo się uważasz ale ja i Callahan damy sobie radę, a ty nam potencjalnego świadka zatłukłeś z zimna krwią! – warknął grabarz.

- Tego nie neguje, panie Sage. - nieoczekiwanie zgodził się szeryf. - Zdaje sobie z tego sprawę. Ale właśnie z tego powodu zamówiliśmy u rusznikarza srebrne kule. - pojedynczy pocisk wyjęty z jego pasa poszybował lukiem i upadł na stół, tuz koło Sage'a. Ten wziął go do ręki i rzucił na niego okiem.

- fiuuu... Widzę że zaopatrujemy się w tych samych sklepach, tylko pan ma więcej kasy... - wyciągnął z kieszeni swój pocisk i rzucił takim samym lukiem szeryfowi. Ten złapał go w locie, po czym dokładnie obejrzał. Faktycznie, na pierwszy rzut oka było widać, ze oba pociski wyszły spod ręki tego samego człowieka – tyle tylko, że pocisk Sage’a był bardziej konwencjonalny.

W stronę Sage’a i szeryfa poleciało jeszcze po jednym bardzo podobnym pocisku; tym razem to Jackson popisał się swoim arsenałem.

- No cóż, panowie, widzę ze wszyscy mamy podstawowe pojecie o wilkołakach i o tym co je zabija. – stwierdził.

- Czy tylko ja tutaj nie mam srebrnych kulek? – zdziwił się Londern. Callahan spojrzał na niego z politowaniem.

- Przecież dałem ci przydział. – przypomniał. Po wyrazie twarzy Londerna można było poznać, że właśnie sobie o tym przypomniał.

- Dobrze, jeżeli skończyliśmy się już wszyscy popisywać arsenałem...- szeryf odłożył pocisk na stół. - Sage, jeżeli byłeś tam, to widziałeś, ze udało nam się zabić bez problemów cztery wilkołaki.

- Taaa... ale nie nazwałbym tego 'bezproblemowym' a poza tym kantowaliście. – stwierdził Sage niemal oskarżycielskim tonem.

- Panie Sage... - szeryf dał wyraz swojemu zdziwieniu, unosząc do góry brwi i rozkładając ręce - Nie mam pojęcia, co chce pan przez to powiedzieć. Najwyraźniej znana jest panu sztuka kantowania - powinienem się tego domyślić, biorąc pod uwagę pańską znajomość z Londernem... Niemniej jednak... co z tego? Jeżeli potrafimy kantować, to tym bardziej bylibyśmy zdolni do poradzenia sobie z jednym, nieprzytomnym wilkołakiem w ludzkiej postaci, czyż nie?

- Szeryfie, a nie słyszał pan nigdy formuły "dmuchać na zimne"? – próbował się jeszcze bronić Sage.

- Twoje "dmuchanie na zimne" - z tonu głosu szeryfa wynikało, ze miał na myśli bardziej dosadne słowo - może nas dużo kosztować. Jeżeli facet był wilkołakiem, mógł nam powiedzieć, skąd i gdzie nabawił się lykantropii. W dodatku miał jeszcze ze sobą to - Callahan wyszarpnął z kieszeni amulet zmarłego - ten mały drobiażdżek, który najwyraźniej zareagował na jego kumpli. Gdyby ów facet żył i był tu z nami, mógłby nam powiedzieć tez, skąd go ma i jakie ma powiązania z naszymi leśnymi przyjaciółmi. A teraz? A teraz leży tam martwy, i wszystkiego tego będziemy musieli dowiedzieć się sami. Czy nadał uważa się pan za takiego mądrego, Sage?

- Eee... nie moja wina. – niezgrabnie zaczął się bronić rewolwerowiec. - Chciałem dobrze. Zresztą, łebski z pana facet i cos pan wymyśli. – dodał szybko.

Szeryf wyglądał przez chwile, jakby wyznanie Sage’a odebrało mu siły, jednak szybko się zebrał się i stwierdził znaczącym tonem:
- Sage... od tej pory... robi pan dokładnie to co mowie, kiedy mowie, i jak mowie, zrozumiano? Inaczej ja będę zmuszony... "dmuchnąć na zimne", zrozumiano?

- Ja bym go posłuchał, bo jak nie to twoja ciocia Eleonora nawet nie będzie mogła znaleźć krzaka pod którym spoczywasz. – zauważył Londern, obserwujący Sage’a z niemal perwersyjną radością. Callahan zauważył jego ręce niewiadomego pochodzenia szklaneczkę z podejrzanym medykamentem, jednak postanowił nie zdejmować presji z Sage’a i zignorować to na razie.

- Dobra, dobra, ja tylko chciałem dobrze... – skapitulował ten w końcu. - Przecież lepiej jak sobie razem z tym poradzimy, prawda?

- Dobra. Zobaczymy. – zgodził się Callahan, kiwając znacząco palcem. - Zanim przejdziemy do odpowiedzi na pytanie, dlaczego wilkołaki nie mogą wejść do miasta, - mówił dalej, zwracając się po części i do doktora. - Odpowiedz mi na pytanie... kto ciebie wynajął i konkretnie w jakim celu? Co ci powiedział, a czego się sam dowiedziałeś?

- Ehhh... Londern, czy możesz mi tez nalać tego syropku? – spytał Sage, szykując się do dłuższej przemowy. - Ok. Zasadniczo zlecenia dostaje kurierem. To mógł być każdy, nawet pan, szeryfie. Zlecenie brzmiało - zrobić porządek w okolicy z akcentem na dziwne bestie w lokalnych lasach, no i zawierało pełne dossier opatrzone insygniami Agencji - na temat wilkołaków i jak ich uśmiercać szybko i skutecznie... no może nie szybko, ale skutecznie w każdym razie. – zaczął wyjaśniać.

Callahan otworzył usta, by zadać kolejne pytanie, jednak uderzyło go coś w słowach Sage’a... „zrobić porządek w okolicy”... gdzieś już to słyszał. Przez chwilę intensywnie starał się to sobie przypomnieć, jednak odpowiedź i tak niemal go ogłuszyła.

- Właśnie ktoś taki jak ty jest nam potrzebny, alby zaprowadzić tu porządek. – stwierdził z naciskiem burmistrz Prosperity Wells. - Trzeba wyczyścić to miasteczko. – dodał.

- Chyba zrobię mu krzywdę. - wymamrotał szeryf, opadając na najbliższy fotel.

- Komu? chyba nie mnie? - rzucił Londern znad szklaneczki.

- Wyjątkowo nie. - odpowiedział John. - W każdym razie, chce zobaczyć to dossier. - dodał w kierunku Sage'a.

- Pewnie - odpowiedział Sage i w tym momencie wszyscy usłyszeli pukanie do drzwi. Zanim jednak ktokolwiek zdążył coś zrobić, do gabinetu wtargnęła Kitty taszcząc ze sobą całkiem pokaźny worek.

- Szeryfie, mam nadzieje ze ja i moje zabawki się na cos przydamy. – powiedziała, rzucając na podłogę worek z którego wyłonił się agencyjny Gatling. Wszystkim, nawet doktorowi, na ten widok opadły szczęki.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Wto 13:46, 01 Lis 2005    Temat postu:

Pierwszy głos odzyskał doktor.
- Co to wszystko jest? – zapytał, patrząc z niejakim zdziwieniem na wystające z worka lufy różnych rozmiarów. Londern powoli uklęknął przed workiem i pociągnął za wystające z niego lufy, wyciągając na światło dzienne karabin Gatlinga. Kitty uśmiechnęła się jakby z rozmarzeniem i poprawiła dłonią włosy.

- Moja odprawa, można powiedzieć. – odpowiedziała. Londern tymczasem jakby w transie wyciągał z worka kolejne sztuki broni: strzelbę dźwigniową Winchestera, pistolet Gatlinga, karabin Winchestera, rewolwer, kolejny pistolet Gatlinga... i kolejny rewolwer.

- To przecież... te pistolety... używa ich Agencja. – zauważył zaskoczony Jackson.
- Owszem. – przytaknął Callahan, przypatrujący się scenie z źle maskowaną uciechą.
- Ale to znaczy, że... – zaczął doktor, ale po chwili urwał, gdy zauważył przytakujące ruchy głowy szeryfa.

Tymczasem Londern dotarł do końca worka, wyciągając jeszcze starannie złożony czarny płaszcz, oraz... czarne body, wykończone szykowną koronką. Przez chwilę trzymał je w dłoniach, jednak po chwili zorientował się, że coś jest nie tak – jak na bieliznę body było wyjątkowo ciężkie. Zanim zdążył się jednak dobrze zdziwić, Pryde wyrwała mu je z rąk.

- Hej, uważaj z łapami. – ostrzegła.

- Co to za zabaweczki panno Pryde? Dziennikarka ma takie cacka? Hmm... Poza tym to moje łapy... - odgryzł się Howard.

Pryde popatrzyła tylko na niego z niesmakiem, po czym pomijając milczeniem jego brak domyślności położyła body razem z płaszczem na stole, obok swoich strzelających narzędzi, które tymczasem poustawiał tam Jackson.

- Imponujące... bardzo imponujące. – stwierdził.
- Tak, tylko trzeba je będzie trochę przeczyścić... nie wspominając o tym, że mam do nich trochę mało amunicji. - zafrasowała się Kitty.

- A jaki to kaliber? – zapytał Callahan, oglądając pistolet Gatlinga.
- To, rewolwery i Winchester mają czterdzieści cztery, a karabinek trzydzieści osiem. – odpowiedziała Pryde, chwytając strzelbę z zamiarem obejrzenia jej zamka.

- Mam u siebie na stanie taki kaliber... głównie dzięki naszym meksykańskim przyjaciołom. – ironia tego zdaje się rozbawiła lekko Johna.

- Dużo wam zwykłe kule dadzą, jak wyskoczy na was wilkołak. – zauważył z kąta Sage.

- Bez wątpienia, ale na normalnych przeciwników wystarczą. – odpowiedział mu Jackson.

- Właśnie, a propos Meksykan, chciałabym pogadać z tą ofiarą w areszcie. Jakoś podejrzanie dużo ludzi się tu zwaliło... a wszyscy tylko w jednym celu. – stwierdziła Pryde.

- Co prawda to prawda... – Londern popatrzył znacząco na Sage’a.

- Chodźmy więc do mnie. I przy okazji pan Sage dostarczy nam swoje materiały. – zaproponował szeryf.

Po krótkiej dyskusji zadecydowano, że Jackson, Pryde i Callahan przejdą tyłem razem z arsenałem (żeby nie paradować z nim środkiem ulicy), natomiast Londern i Sage pójdą po dokumenty, które ten ostatni dostał razem ze swoim zleceniem.

Plan ten napotkał jednak na pewne komplikacje, ponieważ ledwo pierwsza grupa zdążyła wejść do biura szeryfa, tuż za nimi niczym pocisk wpadło średniej wielkości azjatyckie dziecko:
- Szeryf, szeryf! Szybko! Tam linczować człowiek! Szeryf, szybko! - złapało Johna za rękę i z uporem tępego narzędzia usiłowało go pociągnąć za sobą.

- Proszę wybaczyć... obowiązki wzywają. – powiedział obiekt pożądania dziecka, po czym wyszedł na zewnątrz. W rzeczy samej, przed saloonem dostrzegł zebrany tłumek, toteż udał się szybko w tamtą stronę. Po drodze dostrzegł jeszcze Howarda z Sage’m, toteż machnął ręką, by ten pierwszy do niego dołączył. Obaj panowie czym prędzej ruszyli w stronę saloonu...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kazeite dnia Wto 20:32, 01 Lis 2005, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Wto 15:27, 01 Lis 2005    Temat postu:

Żeby zrozumieć przyczyny zamieszania, należy cofnąć się nieco w czasie o jakieś pół godziny... Wtedy to u bram miasta pojawiła się postać ubrana w jasny, dobrze skrojony, aczkolwiek nieco przybrudzony garnitur, nosząc przerzucony przez ramię plecak w którym pobrzękiwała szklana zawartość.

Odziany w garnitur osobnik stanął w końcu na środku ulicy, po czym rozejrzał się bystrym spojrzeniem po domach. W końcu upatrzył sobie cel i zbliżył się do mężczyzny, sądząc po ubraniu górnika, który stał niedbale oparty o słup przy saloonie.

- Hej hej wam, przyjechałem do tego miasta, bo usłyszałem że są tu dobre kobiety i ziółka dla moich eliksirów. – zagaił przybysz. Górnik obrzucił spojrzeniem szykowne ubranie przybysza, po czym skrzywił się ironicznie.

- E, która by tam chciała takiego odpicowańca... - powiedział z silnym akcentem. Pan Garnitur nie dał jednak tak łatwo się zbyć.

- Więc jak gdzie są te kobiety oraz gdzie mogę zakupić potrzebny mi ekwipunek oraz sprzedać moje wywary? – zapytał.

- Ekwipunek? Spytaj pan w sklepie. - wzruszył ramionami facet, wskazując oszczędnym ruchem brody widoczny niedaleko budynek z napisem "Sklep". - A wywary, to nie wiem... Zależy co pan masz.

- Dobra, zależy co potrzebujesz, chcesz szybciej strzelać? Poruszać się jak błyskawica za końmi? Czy doprowadzać kobiety do maksymalnych rozkoszy? – zapytał kusząco przybysz.

- Hm, rozkoszy, mówisz pan? Ale nie... my tu prości górnicy, nam pary w łapach potrzeba... i kapkę szczęścia na dodatek. - rzucił facet, nieco bardziej zainteresowany. Jego rozmówca usłyszał za sobą kroki, a po chwili stwierdził, że ma drugiego potencjalnego klienta.

- Witam, jestem Logan, alchemik z północy, - przedstawił się przybysz. - Czy potrzebujesz coś kupić?

- A co pan masz? - zainteresował się słabo drugi górnik

-Ano mam wszystko, eliksir szybkości po którym będziesz strzelał jak Aleksander Graves, albo eliksir popędu, po którym żadna kobieta nie będzie miała wątpliwości że jesteś jej najlepszym kochankiem.

Górnik podrapał się po głowie, próbując najwyraźniej pobudzić szare komórki do żywszego działania, podczas gdy twój pierwszy rozmówca przerwał niecierpliwie:
- Dobra, a jak chcę coś na krzepę?

-Nie ma żadnego problemu - dostaniesz eliksir Herkulesa dzięki niemu podniesiesz konia, za jedyne 20 dolarów. – odpowiedział uśmiechnięty Logan.

- Oj, panie, 20 dolców? Kto panu tyle da? - zafrasował się jego rozmówca.

-Jak nie chcesz to nie, 20$ to średnia cena. U konkurencji jest za 25$. Nie chcesz nie bierz. Jeśli nic nie bierzesz to chciałbym iść się napić a później wyrwać jakaś kobietę za warkocz na strych. – wyszczerzył zęby Logan.

- Jak chcesz się napić, to proszę - wzruszył ramionami górnik, znanym już Loganowi ruchem brody wskazując na saloon za sobą. Ten wzruszył więc ramionami, po czym wszedł do środka i podszedł do baru. Przed złożeniem zamówienia kilka minut poświęcił, by należycie docenić „atmosferę" miejsca - konkretnie aby być w stanie odnajdować zabłąkane cząsteczki tlenu w dymie tytoniowym zalegającym wnętrze. Nie musiał się też specjalnie rozglądać, by zauważyć, że wzbudził w każdym jakiś podziw/niesmak/albo przerażenie czy zaskoczenie.

- Wściekłego Psa poproszę. – zwrócił się do barmana.

- Mamy tylko whisky - burknął opasły (ba... opasły to mało powiedziane) barman, mierząc Logana niechętnym spojrzeniem.

- Niech będzie whisky, - zgodził się ten. Chwycił za kieliszek, po czym wypił jego zawartość. Przez chwilę myślał, że przypadkiem połknął jakieś chili czy coś... trunek był dość podły, ale piekielnie mocny. Logan otarł dyskretnie łzy z oczy. Za plecami słyszał ściszone głosy, toteż zaczął podejrzewać że coś jest nie tak, że bywalcy baru go obgadują, troszkę speszony zaczął się denerwować i oceniać sytuację w jakiej się znalazł.

Po trzecim kieliszku barman nieco się rozchmurzył - klient zamawiał, a po jego ubraniu można było sądzić, że z płaceniem nie będzie się ociągał... Natomiast górnik siedzący po prawej stronie bacznie obserwował cały czas nowo przybyłego gościa i jego plecak.

Szklanki na kontuarze zaczęły lekko drżeć, gdy spoza gwaru rozmów dobiegł Logana galop kilku koni na zewnątrz. Ktokolwiek jednak to był, zatrzymał się chyba, bo tętent kopyt ucichł.

- Co jest górniku? – zapytał zachęcająco Logan, zauważając spojrzenia, jakimi obrzucał go jego sąsiad. Przy okazji trącił nogą swój plecak, z którego dobiegły odgłosy uderzających o siebie szklanych naczyń.

- Co za MIKSTURY masz? – zapytał nagle górnik, wskazując gwałtownych ruchem ręki plecak Logana. - Jakim cholerstwem pozwalasz sobie w NASZYM mieście handlować? Nie potrzebujemy tutaj gównianych rzeczy i oszukańczych olejków do opalania! – górnik wstał i popatrzył groźnym spojrzeniem na alchemika.

- Jeśli potrzebujesz siły aby dokopać jakiemuś osiłkowi mam dla ciebie odpowiednią miksturę Herkulesa która dodaje siły. – odpowiedział niespeszony Logan. - Mam także różowy napój po którym każda kobieta będzie wracać do ciebie każdej nocy. Zainteresowany czymś?

- No, Pat, zostaw pana... - barman próbował mitygować górnika pochodzenia chłopskiego.

- Tak.. - powiedział jakby spokojnie górnik, po czym dodał - Dokopać to ja chcę tylko jednej tutaj osobie.. - zacisnął mocno pieści i stanął nad Loganem w pozycji gotowej do ataku.

- Spokojnie górniku, - uśmiechnął się ten. - Ja jestem przyjaźnie nastawiony, ja tylko chcę zarobić sprzedając moje mikstury, które na północy każdy kupował...

Gdy tylko Logan to powiedział, w saloonie zapadła cisza... jedynie "pianista" nie popisał się refleksem i jeszcze zagrał z rozpędu kilka nut.

- Mówisz pan... przybywasz z Północy? - zapytał dziwnym tonem głosu barman.

- Zgadza się. – odpowiedział Logan. – A może potrzebujecie wywar na ukąszenia wilkołaków? Na północy codziennie wilkołaki atakowały moją wioskę, więc trzeba było radzić sobie na masowe mordy.

Górnikowi twarz nabiegła krwią, gdy złapał Logana za kołnierz i podniósł gwałtownie do góry jak szmacianą lalkę...
– TAK?! A Wiesz że mojego przyjaciela Claptona zagryzły te skurczybyki?! Poza tym co ty ściemniasz? Widziałem co one potrafią zrobić z człowiekiem! Jakby TWOJĄ WIOSKĘ zaatakowali to byś już był martwy! OSZUST! SPIORĘ CI GĘBĘ ! – wrzasnął.

- Zara! Moment! - barman zainterweniował. - Nie możesz tak po prostu go sprać!

- A czemu to nie? Szuja jakich niemało. - odparł Pat spoglądając na barmana.

- Hm może się dogadamy? – „szuja” zasugerowała nieśmiało z góry.

- Szuja owszem, - zgodził się barman - ale wisi mi pół dolca.

- Ja Ci oddam tego pół dolca... - oparł z coraz to większą chęcią sprania kolejnej mordy górnik. Logan doszedł do wniosku, że jest to najwyższy czas na rozpoczęcie pertraktacji.

- W zamian za whisky i kobietę dam wam pół litra czerwonego wywaru przeciw wilkołakom. Starczy dla 20 ludzi... co wy na to? A jutro się stąd wyniosę. – zaproponował, trzymając palcami nóg zsuwające się z niego kowbojki.

Tymczasem wokół Logana i Patricka zaczęło się robić tłumnie, gdy goście w saloonie powstawali że swoich miejsc.

- Barman! Dam Ci całego dolara, tylko pozwól mi mu rozbić czachę! - wrzasnął Pat.

- A co na to powie szeryf? - padło nagle z tłumu, który nagle jakby lekko spuścił z tonu. Górnik jakby na chwile osłupiał... Obejrzał się na tego kto się wyrwał, jednak nie namierzył źródła głosu. - A co mnie obchodzi szeryf? - spytał
jakby od niechcenia.

- No, eee... jakby tu powiedzieć... - zafrasował się barman. - Powiedzmy, że Howard miał wczoraj dziesięciu nowych klientów. - powiedział w końcu.

- Howard? Ten zdechły padlinożerca? - zdziwił się Pat.

- A znasz w tym mieście innego grabarza? – barman zademonstrował swoją biegłość w sztuce retoryki.

- Nie, a ty? - po dłuższej chwili namysłu odparł Pat, czując jak zaczyna mu powoli drętwieć ręka.

- No. Więc może, jakoś... tak... po cichu? - zasugerował barman przy przytakujących pomrukach zebranych.

- Górniku, niewygodnie mi jest... może byś mnie w końcu puścił i dojdziemy do porozumienia przy kieliszku? – zaproponował dyndający Logan.

- ZAMKNIJ SWÓJ PARSZYWY DZIÓB! - oburzył się na te słowa Pat potrząsając swoją ofiarą.
- Londern to szuja! Szeryf to SZUJA! Ty tez jesteś SZUJA! - jakby coś sobie przypominając, Pat zaczął wrzeszczeć i coraz to mocnej szturchać alchemika.

- Zaraz, Pat... - barman złapał górnika za ramię. - Nie bądźmy tacy brutalni, bo jeszcze nam się reputacja zepsuje. - stwierdził przy złośliwym rechocie zgromadzonych. Pat przestał trząść Logana i spojrzał ogłupiały na tłum, to na barmana, to znów na tłum. Po czym jakby ogłupiały nie wiedząc co zrobić puścił swoja ofiarę na ziemie.

- Masz pan jakąś forsę? - barman zwrócił się do Logana.

- Mam tylko 3 dolce. Miałem więcej ale po drodze spotkałem pięciu rycerzy i musiałem wykupić swoje życie. – ten odparł.

- Rycerzy? - wybałuszyli oczy zgromadzeni.
- Mówiłem że oszust ! - krzyknął Pat.

- Tak 5 rycerzy na koniach z długimi lśniącymi mieczami oraz czarnych płaszczach i wielkimi tarczami na których był jakiś czarny orzeł... – zaczął coraz szybciej mówić Logan.

- Jakiś wariat! - krzyknął ktoś z tłumu (tm).

- Nie trzeba nam takich! - krzyknął ktoś inny.

- Spiorę mu mordę, od razu zacznie normalniej gadać! - parskając śliną na twarz Logana przy każdym wyrazie Pat przybliżył swój nos do jego nosa, jakby zamierzając rozbić jego czaszkę swoim podbródkiem.

- Jak chcecie, - poddał się Logan, - ale zabrali mi jakieś 10 $ oraz każdemu musiałem przygotować wywar siły, - dodał szybko. - Wspominali także że idą do jakiejś krainy górników, gdyż słyszeli że tu podobno jest złoto...

Dokładnie tyle zdążył powiedzieć, zanim nie wyleciał na zewnątrz saloonu, pchnięty naprzód podbródkowym górnika. Zdążył jedynie podziękować niebiosom, że wyleciał przed drzwi, nie przez okno, zanim ziemia wzięła go w swoje twarde objęcia.

-Uff... – stęknął, podnosząc się z ziemi. Wolną ręką wyciągnął zza pazuchy niepozorną flaszeczkę. - Chcesz walczyć? To chodź! – krzyknął zaczepnie, po czym wyciągnął zębami korek i wypił zawartość flaszki.

Górnikowi nie trzeba było dwa razy powtarzać – wybiegł z saloonu, po czym rzucił się na alchemika z wyciągniętymi pięściami. Logan jednak nie czekał bezczynnie, tylko ruszył mi na spotkanie. Zaskoczony Pat nawet nie zdążył zareagować, gdy poczuł na brzuchu jego głowę.

Obaj panowie zwalili się na ziemię, po czym zaczęli okładać pięściami. Pat jednak ponownie został niemile zaskoczony, gdy zorientował się, że jego ciosy nie robią na alchemiku żadnego wrażenia – przeciwnie, to właśnie on znalazł się w trudnej sytuacji, gdy Logan niemalże bez wysiłku złapał obie jego ręce i przyszpilił do ziemi, używając tylko lewej dłoni.

- Nie masz dość? – zapytał, gdy w jego dłoni pojawił się nagle nóż. Górnik jednak, czy to nie zauważył go, czy też był zbyt uparty, dalej się rzucał pod nim, toteż Logan przystawił nóż do jego gardła... zaczął mocniej naciskać...

I w tym momencie poczuł, jak za jego ramiona łapie jakaś ręka... jedna, druga, dziesiąta... - to kumple górnika, dotychczas stojący w saloonie z otwartymi że zdziwienia ustami rzucili się na pomoc koledze. Nawet nadludzka siła Logana nie mogła pomóc przeciwko takiej przewadze liczebnej. Szarpał się jak mógł, ale jego kończyny krzepko trzymały liczne ręce, uniemożliwiając mu wyrwanie się z uścisku.

Sponiewierany Pat wstał z błota tak szybko jak mógł, macając dłonią ranę na szyi.

- Ty draniu... Teeeraz to zapłacisz. – syknął.

Zanim jednak zdążył cokolwiek zrobić, powietrze przeszył huk pojedynczego wystrzału.

Poprzez lukę między ciałami Logan że swojej perspektywy ujrzał postać w jasnym płaszczu i stetsonie, a zwłaszcza blaszaną gwiazdę błyszczącą na jej piersi. Obok niej stał drugi człowiek, ubrany w wysłużone brązowe spodnie i zieloną koszulę bez rękawów. Jego nieco niedbały wygląd nie zmieniał jednak faktu, że także miał przypiętą odznakę.

- Co tutaj się dzieje? Bójki się zachciało? – zapytał ostrym tonem głosu Callahan.

- Witam szeryfie jestem Logan z północy, alchemik, - Logan zaadresował lepiej ubrnego stróża prawa. - Przykro mi z powodu tego co się tutaj stało, ale ten górnik jest dość porywczy.

Londern obrzucił spojrzeniem obu kombatantów.

- Górnik porywczy... – odezwał się, dostrzegając rosnące sińce na twarzy Pata, a zwłaszcza na krew widoczną na jego szyi. - Serio?

Szeryf postąpił do przodu razem z Londernem, a tłum który stracił nagle ochotę do walki rozstąpił się przed nim. Dzięki temu Logan odzyskał swobodę ruchów, toteż zaczął otrzepywać ubranie, świadom spojrzenia szeryfa na swojej osobie.

- Co się tutaj działo? Ile panienek zdążyliście zgwałcić? – zapytał sarkastycznie Londern.

- Eeeee... panie szeryfie.. To.. To.. On mnie zaatakował! – odezwał się Pat, wskazując palcem Logana.

- Przyjechałem tutaj z północy z moimi miksturami. – zaczął mówić Logan. - Po drodze okradli mnie rycerze... chyba 5 z czarnymi orłami na tarczy. Następnie znalazłem się tutaj i nikt nie chciał moim mikstur...

- Rycerze?!?! - wybałuszył oczy Howard.

- Więc poszedłem się napić do karczmy i chciałem potem się zabawić z jakąś kobietą... – ciągnął dalej Logan. - Niestety górnikowi coś nie pasowało i zaczęła się kłótnia a następnie szarpanina...

- On jest szalony! – wrzasnął Pat. Tłum mruknął potwierdzając słowa górnika.

Londern położył jedna rękę na swoim gnacie i podszedł bliżej do Logana.

- O czym Ty do cholery mówisz? – warknął.

- Spokojnie, Howard... – mitygował go Callahan. - A tą ranę na gardle to co, sam sobie zrobił? – zwrócił się do Logana.

- Ten wariat mi chciał poderznąć gardło! - zaczął tłumaczyć Pat

- To on mnie zaatakował w przypływie szaleństwa! Musiałem ratować swoje mało warte życie i musiałem przyłożyć mu mój sztylet do gardła! A rycerzy jak już mówiłem z czarnym orłem na tarczy uzbrojeni w półtorametrowe miecze, było ich chyba pięciu... okradli mnie z mikstur siły i szybkości oraz z około dwudziestu dolarów... i wspominali o jakiś mieście górników, że tam się wybierają bo słyszeli że tam jest złoto... - sparował Logan.

Szeryf przesunął zmęczonym ruchem dłonią po twarzy. On i jego zastępca wymienili spojrzenia, znajdując w swoich oczach to samo niedowierzanie.

- Co robimy - spytał Howard Callahana. - Bierzemy go do celi na nockę?

- Szeryfie ale ja nic nie zrobiłem! – zaprotestował Logan. - Mówię prawdę!

- Dokładnie. Znasz już paragraf - wzruszył ramionami szeryf. - zakłócanie porządku publicznego. Bierzemy jego i tego górnika... Bo jakoś nie wierzę, żeby tego sińca na skroni sam sobie nabił.

- No to panowie... Ustawić się grzecznie jak para i proszę przed nami grzecznie do celi.. Górnik! Ty tez! - powiedział Howard.

- Szeryfie, ale ja głodny jestem! – protestował nadal Logan. - Chciałem tylko sprzedać mój towar i się zabawić!

- Ujmę to tak, panie Logan. Może pan spędzić noc ogrodzony kratami od zgromadzonych tu niechętnych panu niedoszłych klientów, albo jako wolny człowiek sam na sam z tutaj obecnymi - przedstawił sytuację szeryf. – Idziemy.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kazeite dnia Wto 20:29, 01 Lis 2005, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Wto 19:15, 01 Lis 2005    Temat postu:

Chwilę później cała czwórka znalazła się w biurze szeryfa, gdzie obaj aresztanci zostali pomimo swoich protestów pozbawieni broni i osobistych przedmiotów.

Rzecz jasna, byli tam też Pryde i Jackson, oraz Sage, ściskający w garści niepozorną teczkę.

- Szeryfie - Jackson odezwał się w końcu. - chciałbym się bliżej przyjrzeć pańskiej błyskotce...

Mówiąc to Jackson wysunął do przodu dłoń wielkości bochenka chleba i czekał na amulet.

- Hej! - nagle wrzasnął Howard - tu są osoby postronne!

- Sage, siadaj, doktorze, proszę zaczekać, Londern, przestań wrzeszczeć. - zadysponował szeryf.

Sage niby to posłusznie usiadł.

- Szeryfie, nalegam... - Jackson nie dał się zbyć.

- Doktorze, ja nalegam bardzo. - zaczął się irytować szeryf. - nie wszystko naraz. Chciałbym zaprowadzić tu jakieś pozory porządku.

- Samuelu... cierpliwości, nie widzisz że szeryf chwilowo ma nowego gościa? – wskazała Kitty.

- A ty, - szeryf zwrócił się do Logana. - wchodzisz do celi i siedzisz tam grzecznie. Porozmawiamy z tobą później. Howard, zamknij go.

- Robi się! - oświadczył Londern i zabrał za kołnierz Logana prowadząc go do celi.

Callahan upewnił się, że więźniowie są zamknięci poza zasięgiem słuchu, zamknął drzwi do pokoju z celami, po czym odwrócił się do zgromadzonych.

- Wiec, małe uaktualnienie dla tych, którzy byli nieprzytomni lub nieobecni. - oświadczył. - Obecny tu Michael Sage dostał zlecenie zaprowadzenia porządku w tym miasteczku, przez co jego zleceniodawca rozumiał eliminacje wilkołaków. W tym celu dostał to - szeryf pokazał akta. - Akta Agencji na temat powyższych. Jak sadze powinny być one doskonale znane pannie Pryde.

- Na pamięć... – skrzywiła się Pryde. - Tylko pytanie skąd je dostał, przecież to tajne dane...

- Od mojego zamaskowanego zleceniodawcy. – odezwał się z nienaganną grzecznością Sage.

- Mogę zerknąć? - spytał jakby od niechcenia Howard.

- To zależy od panny Pryde. - powiedział szeryf z sadystycznym błyskiem w oku.

Londern spojrzał podejrzanie na Kitty.

- A oglądaj. – westchnęła Pryde.

- Dziękuję. - po raz pierwszy z manierami odparł Londern i zabrał się za przeglądanie papierów.

- Druga sprawa... Obecny tutaj Michael Sage był także odpowiedzialny za eliminację być może naszego jedynego tropu w tej sprawie: Otóż jeden z niedoszłych przeciwników spod chaty miał przy sobie to - to mówiąc szeryf wyciągnął z kieszeni amulet - co najwyraźniej je przyciąga. Doktor Jackson mam nadzieję będzie mógł powiedzieć więcej po jego przebadaniu. Proszę, doktorze.

- Dziękuje szeryfie - mówiąc to doktor wziął amulet za łańcuch i mu się zaczął przyglądać. Wprawne oko Londerna zauważyło ledwie widoczny dreszcz, który wstrząsnął jego ciałem.

- Pójdę do swojego domu sprawdzić czy nie ma coś o takim amulecie w jednej z moich książek, - odezwał się w końcu Samuel. - a w międzyczasie... czy ma pan jakąś metalową skrzynie, szeryfie?

- Szczerze mówiąc, nie mam. Może ty, Londern? Jakaś skrzynka na narzędzia?

- Potrzebujesz doktorku? - dodał Howard jeszcze zaczytany w opisy wilków.

- Na kilofy i łopaty, albo trupy – wtrącił Sage.

- Przymknij dziob Sage.. - odgryzł się Londern.

- Potrzebuję skrzynki, wyłożonej metalem od wewnątrz i zamykaną na kłódkę. Najlepiej jeśli byłaby też metalowa z zewnątrz.

- Zaraz przyjdę. - oświadczył zastępca szeryfa i wyszedł z biura. John westchnął, po czym przypominając sobie po co tu przyszli podszedł do szafki i wyjął z niej parę pudełek na naboje, jak również zestaw do czyszczenia broni, po czym położył je na biurku. Pryde podziękowała mu skinieniem głowy, po czym zaczęła rozkładać pierwszy pistolet.

- Ma pani jakieś olstra do rewolwerów? – zapytał Callahan, biorąc do ręki jeden z jej rewolwerów.

- Nie. Ma pan coś na stanie? – zapytała Pryde, odkładając na stół zdemontowane lufy Gatlinga.

- Aż za dużo. – skrzywił usta Callahan, pokazując dziesięć kabur z pasami wiszące na kołkach. Kitty pokręciła z lekkim rozbawieniem głową.

- Może mi pan z tym pomóc? – zapytała, wskazując ruchem głowy bardziej konwencjonalną część swojego arsenału.

- Oczywiście. – zapewnił ją John, po czym usiadł naprzeciwko i zaczął rozkręcać do czyszczenia oba kolty.

W tym czasie doktor studiował amulet za pomocą wyjętego z torby szkła powiększającego. Zdawać by się mogło, że reszta świata przestała dla niego istnieć, tak go to zaabsorbowało. John i Kitty nie przeszkadzali mu, koncentrując się na tym, co umieli najlepiej.

Do czasu powrotu Londern udało im się doprowadzić do stanu używalności wszystkie bronie krótkie – zabierali się do broni długich, gdy do środka wpadł zdyszany Londern.

- Taka wystarczy? – powiedział łapiąc oddech, demonstrując metalową skrzynię trzymaną w rękach..

- Czyje prochy musiałeś zeń wyrzucić? – skrzywił się Sage.

Howard tylko spojrzał na Sage'a mając powiedzieć to co zawsze, jednak powstrzymał się od kolejnego zbędnego komentarza.

Dr Jackson przyjrzał się skrzynce po czym włożył do środka amulet. Callahan zauważył że Jackson nawet przez chwilę nie dotknął samego amuletu, cały czas trzymał go dwoma palcami za łańcuch. Kitty podeszła do doktora.

- Czy to jest to, co mam nadzieję że nie jest? – zapytała.

- A co jest że jest? - spytał jakby od niechcenia grabarz.

Doktor nie odpowiedział, tylko wziął skrzynkę pod pachę i skierował się ku wyjściu.

- Powinienem wrócić w ciągu godziny. – powiedział, po czym wyszedł, ale Kitty zauważyła że pomieszczenie opuścił z niezwykłym pośpiechem. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie pójść z nim, czy zostać, jednak po namyśle wybrała to drugie. Odsunęła od siebie zamek karabinku Gatlinga i po kolei spojrzała po twarzach obecnych.

- Czy nie spotkał się pan przypadkiem ostatnio z żadnymi przejawami niezwykłej aktywności ludności rdzennej? - zwróciła się do szeryfa.

- Szczerze mówiąc, tak, ale była ona związana z czymś innym... – odpowiedział.

- Coś tutaj jest bardzo nie tak - stwierdził po chwili namysłu Howard.

- Niemożliwe. - gdyby nie to, że słowo to było wypowiedziane głosem szeryfa, można by sądzić po poziomie sarkazmu że powiedział to Londern.

Kitty przez chwile patrzyła przed siebie; zdawała się o czymś myśleć, sądząc po jej mimowolnie poruszających się ustach.

- No tak... teraz to ma sens, teraz to się układa w całość... – powiedziała niemal bezwiednie na głos.

- Co ma sens? Co... coś pani wie? Domyśliła się? - zainteresował się Callahan.

Zastępca szeryfa także spojrzał zaciekawiony na dziennikarkę.

Szeryfie, racja, cos mi tutaj śmierdzi i to bardzo... wygląda na to że ktoś bardzo się natrudzili żeby sprowadzić tutaj WSZELKIE możliwe środki przeciwko wilkołakom. – wyjaśniła Pryde. - jak do tej pory mamy Strażników w pana osobie, mamy Agencje, powiedzmy... reprezentowaną przez mnie... mamy płatnego zabójcę... - tutaj Kitty zawiesiła głos - czy ta aktywność ludności rdzennej nie była związana z dość skutecznym anulowaniem osobliwości?

- Można tak powiedzieć... ale owi Indianie... albo osoby posługujące się bardzo zręcznie łukiem... nie likwidowały wilkołaków... jak sądzę. – odpowiedział John. Kitty pokiwała tylko głową, po czym oparła się na krawędzi stołu.

- Ujmę to tak – kontynuowała wyjaśnienia - Agencja kilka lat temu natknęła się na plemię Indian dysponujące dość ciekawą substancją.

Howard z zaciekawieniem uniósł pytająco brew, jednak nie przerwał konwersacji.

- Otóż szamani w pewnej wiosce opracowali cos w rodzaju kleistej mazi, która jest jak dotąd najskuteczniejszym znanym - przynajmniej Agencji - sposobem anulowania wszelkich - podkreślam WSZELKICH bytów magicznych. Agencja chciała zbadać bliżej te substancje, ale niestety, dwójka agentów wysłana na negocjacje z szamanem została znaleziona kilka tygodni później. – zamyśliła się dziennikarka. - Nie pamiętali oni niczego od momentu opuszczenia bazy z zadaniem negocjacji. Wysłano zatem większą i tym razem lepiej uzbrojona grupę, niestety osada zniknęła. Nie została zburzona, zniszczona czy spalona - po prostu zniknęła. W miejscu w którym się znajdowała znaleziono nic poza gęstym lasem... i kilkoma obeliskami z pismem runicznym nieznanego pochodzenia.

- Ironia losu bywa czasami bardzo ironiczna... - mruknął Callahan, ignorując bohatersko zasady gramatyki.

- Widziałam kiedyś fotografie tych obelisków – ciągnęła dalej Kitty – i wydaje mi się że runy na amulecie, który Samuel zabrał były bardzo podobne do nich.

- Ho ho ho! - rzekł Howard - obcy?

- Szeryfie, mniemam że dysponuje pan teraz próbkami substancji? Agencja pracowała nad powieleniem jej, niestety z marnym skutkiem. Chcieliśmy ja wykorzystać jako wypełnienia dla kul rewolwerowych

- Zgadza się. Napotkaliśmy wczoraj na zwłoki z wbitymi kilkoma... specjalnymi strzałami. – skinął głową Callahan.

- Agencja uważa, że to plemię ma nadzwyczajne umiejętności, które wyprzedzają nasze horyzonty myślowe o wieki szeryfie. To tak jakby znaleźć rewolwer pochodzący z czasów wypraw krzyżowych. – stwierdziła Kitty. - jeśli przedstawiciel tego plemienia jest w okolicy to... to albo sytuacja jest poważniejsza niż nam się wszystkim zdaje...

- Albo?

- Albo za sznurki pociąga ktoś naprawdę potężny. – dokończyła Kitty złowieszczo.

- Hola ! Hola! - oburzył się Howard - Co tu się dzieje? Tak naprawdę? To jest jakiś spisek? Eksperyment? Czy o co tutaj biega?

- Czyli, proszę mi powiedzieć, czy dobrze rozumiem... Ktoś ściągnął w okolicę kilka niezwiązanych że sobą osób tylko po to, żeby położyły kres okolicznych wynaturzeniom.

- Spisek? Szaleniec dążący do władzy? - próbował zgadnąć Londern.

- Jeśli ktoś zna sposób kontaktu z plemieniem, a co więcej - jest w stanie nakłonić plemię do działania, to... to może dysponować potencjalnie najpotężniejszym arsenałem na świecie. – stwierdziła Pryde złowieszczo.

Szeryf znalazł sobie najbliższe krzesło i usiadł na nim. Historia którą snuła przed nim Kitty powoli zaczynała go przerastać...

- Sprytne rozwiązanie.. Ta wasza cała Agencja to tez niezłe zgromadzenie.. - podsumował wypowiedz Kitty Howard.

- Panie Londern, tak, Agencja to niezłe zgromadzenie, że tak się wyrażę, ale dzięki niej zwykli obywatele mogą prowadzić mniej więcej normalne żywoty w tym zapomnianym przez Boga kraju.

- Dobrze, ale najpierw jedna sprawa - wtrącił się niemrawo Callahan.

- Tak?

- Skąd PANI wiedziała o kręcących się w okolicy wilkołakach? Kto jest tym pani tajemniczym źródłem? – dociekał szeryf.

- Szeryfie... sadze że nie musze panu na to pytanie odpowiadać. nie będę obrażała pana inteligencji. – zbyła go Kitty.

- Nie. - odpowiedział z naciskiem Callahan. - Proszę obrazić moją inteligencję, ale nie wymigiwać się od odpowiedzi. Ja odpowiadam na pani pytania, pani odpowiada na moje. Tak to działa.

- Dobrze, wiec proponuje jutro wspólna wizytę u... burmistrza. Sadzę że będzie ona pouczająca zarówno dla mnie, jak i dla pana. – uśmiechnęła się bez humoru Pryde.

- Burmistrz... - westchnął John. - więc jednak. Widzi pani, o to mi chodziło. W chwili obecnej nie mamy punktu zaczepienia - swoje źródło musiałaby pani ujawnić tak czy inaczej, ponieważ jedynie podejrzewałem, że za zleceniem Sage'a może kryć się burmistrz, bez żadnych konkretnych powodów. A jeżeli mówi pani teraz, że to burmistrz naprowadził panią na ślad wilkołaków, daje nam to punkt zaczepienia.

- Sage, w cóż ty się znów wpakowałeś? - spytał Londern dawnego wspólnika.

- Ja tylko zarabiam na chleb. – wzruszył ramionami ten ostatni.

- Jasne.. Zabijaniem potencjalnych źródeł informacji - odparł sarkastycznie Howard.

Nagle otworzyły się drzwi i wszedł doktor Jackson.

- Szeryfie, ten amulet... Są na nim ciekawe oznaczenia... – ogłosił z samego progu. - Niezwykle stare runy. Widziałem je już kiedyś i musiałem sprawdzić czy się nie pomyliłem.

- Proszę mówić dalej. – zachęcił go szeryf.

- Runy te pojawiają się na obeliskach - pozostałościach po pewnym tajemniczym plemieniu Indian, tu w Ameryce.

Callahan wymienił z Pryde znaczące spojrzenie.

- To już ustaliliśmy Samuelu. – odpowiedziała dziennikarka.

- Niewątpliwie, jako "wszechpotężna" organizacja wydaje się wam że wiecie wszystko... Ale pewnie nie wiecie trzech rzeczy: Po pierwsze, te same runy można znaleźć w Europie, a dokładniej w ruinach kamiennego miasta w najwyższych partiach Karpat w Transylwanii... - Doktor zawiesił głos ciekawy reakcji słuchaczy.

Kitty podniosła lewą brew do góry.

- Transylwanii?!?!?! - wrzasnął Londern - No to świetnie.. Teraz zamiast na wilkołaki będziemy polowali na hrabiego Drakulę i jego bandę wampirów! - dodał sarkastycznie.

- Czyli... czyli co? - zainteresował się Callahan. - do Ameryki przybył jakiś europejski kamieniarz obdarzony mistycznymi mocami?

Doktor aczkolwiek ciekaw był komentarzy, to najwyraźniej postanowił je zignorować.

- Po drugie, napisy które są na amulecie i na obeliskach... Wiem jak je przetłumaczyć. – wyjaśnił. Druga brew Kitty dołączyła do pierwszej, natomiast po Callahanie widać było, że usiłuje spamiętać wszystkie te rewelacje.

- Co do samego amuletu - Dr Jackson położył rękę na skrzyneczce - to emituje on energie magiczną o niewielkim natężeniu - tak niewielkim że prawie niezauważalnym. Ale teraz jest w skrzyneczce i tej energii nie powinno być. A jest wszędzie wokół - w całym miasteczku.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Wto 21:31, 22 Lis 2005    Temat postu:

- Czyli, jeżeli dobrze rozumiem... mówi pan, że w mieście jest jeszcze jeden amulet? – zapytał ostrożnie szeryf.

- Być może. Na pewno w miasteczku jest jakieś źródło magii. Być może jest to amulet, być może coś innego. – skorygował Jackson.

- Aha. – szeryf z determinacją usiłował robić wrażenie człowieka pojmującego co z tego wynika. Dziennikarka jednak nie miała głowy do udawania.

- Co to właściwie znaczy? Ile lat pan już tu mieszka? – zmarszczyła brwi. – I dopiero teraz pan się orientuje, że w mieście jest „emitowana energia magiczna o niewielkim natężeniu”? – zapytała kpiąco.

- Może się to wydawać dziwne laikowi – Jackson wykrzywił usta – ale tak właśnie jest.

Pryde wydęła usta i zatrzasnęła pokrywę karabinu Gatlinga. Parę sekund później Callahan położył obok złożonego Winchestera.

- To chyba wszystko. – stwierdził. – Cały arsenał gotowy.

- Co teraz? – zapytał Londern, obrzucając swoją skrzynkę podejrzliwym spojrzeniem.

- Tak... co zrobić z tak wspaniale rozpoczętym dniem, co? – skrzywiła usta Kitty.

- Teraz możesz iść się upić. – rzucił z kąta Sage. Zgromadzeni w pokoju stwierdzili, że ignorowanie go przychodzi im z coraz większą łatwością.

- Teraz przydałoby się złożyć wizytę naszemu szanownemu zleceniodawcy, żeby łaskawie rzucił nieco światła na swoje irracjonalne decyzje... – zadysponował John - bo szczerze mówiąc zaczynam się w tej całej hecy pomału gubić. – przyznał się. Pryde odwróciła głowę, by ukryć uśmiech na twarzy, co zamaskowała sięgając po pudełko z amunicją.

- Najpierw jednak chciałabym porozmawiać z owym Meksykaninem. – przypomniała, wkładając starannie naboje do cylindra amunicyjnego Gatlinga.

- Ach... No tak. – uderzył dłonią w czoło Callahan. – Meksykanin. I jego kumple wilkołaki. Dobrze... – przetarł palcami usta w zamyśleniu. – Londern. – jego palec precyzyjnie namierzył jego zastępcę.

- Tak? – zapytał niepewnym tonem głosu Howard.

- Weźmiesz plecak tego alchemika i sporządzisz spis przedmiotów. Sage ci pomoże. – wydelegował go szeryf. - My w tym czasie odbędziemy pogawędkę z naszym petentem. – zadecydował.

- Ta... to się teraz tak nazywa? – parsknął śmiechem Londern. – a potem będziecie pewnie chcieli... „pogawędzić” ze sobą?

- Howardzie, mój zastępco... – zaczął niewinnym tonem głosu Callahan. – którą kość w twoim ciele mam złamać, żebyś powstrzymał się od takich debilnych uwag? – skończył niemalże z warknięciem.

- No już dobrze, dobrze... chodź Mike. – poddał się Londern.

- Rozumiem że chciałby pan, żebym spróbował odczytać runy na amulecie? – zadudnił doktor.

- Tak jest, dok... – Callahan urwał na chwilę. – Chociaż chwilę. Jak już jesteśmy przy temacie tego alchemika... Czy mógłby pan rzucić swoim fachowym okiem na to, co ma w plecaku? Jak znam życie, będą to barwniki spożywcze, ale w tym momencie nie możemy sobie pozwolić na zignorowanie nawet najmniejszego tropu. A może facet rzeczywiście ma jakieś napoje antywilkołakowe?

- Wątpię. - skrzywiła się Pryde do wtóru przeczącego skrzywienia ust Jacksona.

- A jak się jeszcze okaże, że facet jest też wilkołakiem... – zafrasował się szeryf.

- Gdyby był, to już by próbował prysnąć. – zauważyła dziennikarka.

- Załóżmy. – chwilowo przyznał jej rację Callahan. – dobrze, skoro mamy już opracowany grafik, to postarajmy się go dotrzymać.

Zebrani rozeszli się więc szybko, chwilowo zostawiając Pryde samą, pracowicie wciskającą kolejne pociski do cylindra. To zajęcie jednak przerwał jej Callahan, bezceremonialnie wprowadziwszy do środka Meksykanina.

Ten w porównaniu z dniem wczorajszym wyglądał zdecydowanie gorzej – skóra jego przybrała szarawy odcień, przekrwione oko łypało ponuro spod zmierzwionych włosów, a całym ciałem wstrząsały sporadyczne dreszcze. Callahan zauważył też, nie nawet nie tknął dostarczonego mu posiłku.

Więzień jednak nie opierał się, toteż posadził go na krześle wysuniętym na środek pokoju, a sam stanął za nim, pozwalając Kitty pełnić honory.

- Dzień dobry panu, Kitty Pryde, Daily Prosperity – zaczęła dziennikarka. – Dowiedziałam się, że obraca się pan w dosyć nietypowym towarzystwie.

Desperado nic nie powiedział, ograniczając się do zawistnego spojrzenia. Po chwili też zakaszlał cicho.

- Miałam zresztą sposobność spotkania się z nimi, prawdę mówiąc... – ciągnęła dalej Pryde. – i po tym spotkaniu sądzę, że nie był pan zupełnie szczery z panem szeryfem, czyż nie? Niby polujecie na wilkołaki, ale tak naprawdę, to część z was jest wilkołakami...

Meksykanin parsknął w tym momencie chrapliwym śmiechem.

- Wy małe ludziki... – wyrzucił z siebie zgrzytliwym szeptem. – spotkaliście już bestię i jeszcze żyjecie? Możecie czuć się szczęściarzami...

Callahan z rosnącym niepokojem przyglądał się więźniowi. To nie był ten sam człowiek, z którym rozmawiał wczoraj. Nie było po nim znać ani śladu strachu... ani śladu człowieczeństwa. Płynnym ruchem odsunął połę płaszcza i położył dłoń na rękojeści rewolweru.

- Tak sądzisz, kolego? – skrzywiła usta Pryde. – Fakty jakoś zdają się panu zaprzeczać...

- Nie będę dostarczał rozrywek czytelnikom twojego szmatławca, suko. – przerwał jej nagle więzień, ostatnie słowo niemal wypluwając. Przerwał na chwilę, zanosząc się chrapliwym, suchym kaszlem, po czym kontynuował - Mam nadzieję, że następnym razem, jak natkniesz się na bestię, to twoja śmierć będzie wolna i bolesna. – tu mówiąc zebrał się w sobie, charknął, po czym w rozmachem splunął jej prosto w twarz.

Pryde na szczęście odruchowo podniosła rękę, toteż plwocina trafiła w jej rękaw. Niemniej jednak jej odpowiedź była szybka i bezlitosna – jej pięść trafiła prosto w środek nosa więźnia.

Desperado stoczył się z krzesła... i zaczął spadać. Nawet nie zauważył, kiedy przebił deski podłogi – ziemia rozstępowała się wokół niego tak szybko, że nawet nie zdążył jej dotknąć. W oddali słyszał wrzask kruków. W dali dojrzał blask czerwieni, która zalała cały jego świat, wybielając czerń i tłumiąc biel. Ciągle spadał, w paszczę czeluści. Ogień na dole wirował i skręcał, wyciągając ku niemu swe gorące ramiona. A on... a on dał się schwytać.

Coś w białej ciemności warknęło.

Bestia.

To był jego koszmar, jego wybawienie, jego czarna pieśń. Jej oczy, białe diamenty, paliły jego ciało. Ten żar... bestia wyskoczyła z płomieni i wyskoczyła w górę... i wpadła do środka jego głowy.

Otworzył oczy i wzbił się w górę, prosto w stronę dwóch demonów w ludzkiej postaci. Siłą woli zmusił ich, by przestali chodzić po ścianie, by spadli na podłogę. Bestia zaszamotała się, obijając się o ściany jego czaszki. Kobieta patrzyła tylko na niego, a jej włosy niczym węże falowały wokół jej twarzy. Mężczyzna próbował go zajść od tyłu, wyciągając ręce, ale jego ruchy były tak niezgrabne, tak wolne, że niemal zaśmiał się. W ich oczach, niczym w zwierciadłach wykutych przez strach, dostrzegł swoje odbicie – człowieka z twarzą wykrzywioną grymasem nienawiści, broczącego krwią. Pogromcę, mściciela, triumfatora. Z całej siły zaciskał szczęki, by utrzymać bestię w środku czaszki.

Najpierw zabije mężczyznę. Pamiętał słowa... czy to były jego słowa? Kobieta... czarownica musiała umrzeć w bólu i przerażeniu. Bestia jej pożądała. Bestia otarła się o jego żebra. Wystarczy dotknąć czarownicy, a przybierze prawdziwą postać. Mógł ją do tego zmusić. Żar bestii wypalał jego ciało, a on zaczął rosnąć. Tak... wyrwie się z okopów, a potem runie prosto na nich, prosto na... podłogę? Spadał prosto na podłogę, a w wypalonej skorupie jego ciała wsączała się pustka...

Trzej mężczyźni z drugim pokoju odruchowo sięgnęli po broń, gdy z łomotem drzwi uderzających o ścianę wpadł do nich szeryf.

- Doktorze! Szybko! Więzień! – krzyknął. Jackson bez słowa wyminął go i wszedł do głównego pokoju, gdzie Pryde trzymała na muszce bezwładne ciało leżące obok przewróconego krzesła z gracją porzuconej szmacianej lalki.

- Co tu się stało? – zapytał.

- No, panna Pryde raczyła walnąć go w nos, więc upadł, a kiedy wstał, zaczął toczyć pianę z ust i przewracać oczyma. Zanim udało mi się zajść go od tyłu... upadł. – wyjaśnił szybko i nieskładnie szeryf.

Jackson przyklęknął przy nieruchomym ciele, przyłożył palec do szyi, nadgarstka, sprawdził źrenice, po czym spojrzał na Callahana i pokręcił przecząco głową.

- On nie żyje, John. – stwierdził.

Wyżej wymieniony zacisnął dłonie w pięści, po czym ekspresyjnym gestem cisnął kapeluszem o podłogę. Widać było, że tylko obecność przedstawicielki płci pięknej powstrzymuje go od głośnego przeklinania.

- No nie... kolejny truposz do kolekcji... – odezwał się z przekąsem Londern. Stojący za nim Sage ironicznie pokręcił głową i oparł się o framugę drzwi.

- Tak jest, kolejny trup, i zgadnij kto go zakopie? – warknął na Howarda szeryf. – weź go, wrzuć do dołka i zakop. Ale przed zakopaniem przestrzel mu głowę, tak dla pewności.

- Uważam, szeryfie, że to ciało też powinniśmy spalić. – zaoponował Jackson.

- W porządku, w porządku... – podniósł rękę w zimnej furii szeryf. – Ja tylko chcę, żeby zszedł mi z oczy. I z tego padołu. Permanentnie.

To rzekłszy, podniósł z podłogi zmięty kapelusz i wyszedł na zewnątrz, trzasnąwszy demonstracyjnie drzwiami. Jackson pokręcił głową, po czym wstał na nogi.

- Panie Londern, panie Sage, proszę ze mną. Przeniesiemy ciało do mojego biura i odpowiednio się z nim zajmiemy. – obwieścił.

- Dlaczego on ma iść razem z nami? – zapytał z pretensją w głosie Londern.

- Dlatego, że niosąc ciało w pojedynkę nie będziesz pan w stanie się bronić. I dlatego, że w chwili obecnej nie powinniśmy nigdzie chodzić w pojedynkę. – oświecił go doktor. – A skoro już o tym mówimy, Pryde, czy mogłaby pani dotrzymać towarzystwa szeryfowi? Zdaje się, że lekko się zdenerwował.

Kitty zawahała się, jednak po chwili skinęła głową i wyszła na zewnątrz.

Znaleźć Callahana nie było trudno – siedział w na wpół zrujnowanym krześle stojącym na werandzie, pozostałości po poprzednim szeryfie, i wpatrywał się ponurym wzrokiem przed siebie.

- Mam nadzieję, że nie wini mnie pan za śmierć więźnia. – usłyszał za plecami głos Kitty Pryde. Głęboko odetchnął i pokręcił głową.

- Nie, panno Pryde. – odpowiedział nie odwracając głowy. – Po prostu... męczą mnie te tajemnice. Wszyscy robiliśmy to, co uznawaliśmy za słuszne, ale w efekcie wyszedł z tego taki bałagan... Bo ja nie mogłem powiedzieć, bo pani nie mogła powiedzieć, bo Sage działał sam... – urwał i pokręcił z irytacją głową.

- Może miałem dotychczas szczęście, jeżeli chodzi o towarzyszy? – zapytał po chwili, tylko częściowo kierując pytanie w jej stronę. – Pracowałem nawet przez jakiś czas z paroma Agentami, prawdę mówiąc, i wychodziło nam to świetnie. A teraz, takie bagno... Tyle stron, tyle kierunków, i każdy przekonany, że to on ma rację.

- To już mamy za sobą... John. – odezwała się Kitty, wkładając w to maksimum przekonania, na jakie mogła się zdobyć. – Żadnych więcej sekretów. Poczekamy na resztę, a potem pójdziemy i wyciśniemy burmistrza Horna jak wielką, grubą cytrynę.

Mentalny obraz burmistrza jako wielkiej cytryny poprawił chyba nastrój Callahana, ponieważ na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Pryde oparła się o ścianę, po czym oboje po prostu milczeli, aż do chwili, gdy wrócił doktor.

- Zostawiłem obu tych u siebie, żeby pilnowali palenia. – zadudnił. – Ufam, że nas troje wystarczy, by należycie przesłuchać burmistrza?

- Jak najbardziej. – Pryde błysnęła w uśmiechu kształtnymi zębami.

Cała trójka udała się więc w kierunku siedziby burmistrza.

- Kitty! Jak zwykle uroczo pani wygląda. – powitał ich wylewnie burmistrz, gdy przeszli już przez jego sekretarza. - Witam szeryfie, Samuelu...
- Witam, burmistrzu – powiedziała Kitty , uruchamiając cały zapas swego czaru. - To mile, ze zechciał nas pan przyjąć.

- Jeremiah, witaj - Jackson wyciągnął na przywitanie swoje wielkie łapsko, potrząsając solidnie całym burmistrzem, po czym zajął najwygodniejszy fotel, bez pytania częstując się cygarem z pudełeczka na biurku. Kitty czym prędzej zajęła drugi fotel, zanim Jackson wywalił na niego nogi. Callahan natomiast tymczasowo oparł się o tenże fotel, postanawiając póki co atakować z przewagą wysokości.

- Jak tam pańskie zdrowie? - zagadnął, sięgając do arsenału standardowych rozpoczęć rozmowy.
- A dziękuje, choć bywało lepiej... – burmistrz zrewanżował się tym samym. - Więc powiedzcie, co was sprowadza, taką silną grupą do mojego biura? - to mówiąc wyciągnął cygaro dla siebie.

- Sprowadza nas pewna sprawa, o której chciałby powiedzieć szeryf... – Pryde zrzuciła z siebie odpowiedzialność z szybkością atakującej kobry.

- Sprawa jest prosta. - zaczął Callahan - jestem w tym mieście ledwo dwa dni, a wygląda mi na to, że nie mogę rzucić kamieniem, żeby nie trafić w kogoś także zainteresowanego... "zaprowadzeniem porządku" w tym mieście.

- Taki fach - skomentowała na boku Cat. - Zawsze się znajdzie ktoś, kto się zna bardziej...

- I... dziwnym zbiegiem okoliczności... wychodzi na to, że... jakby tu powiedzieć... Wszystkie ścieżki prowadzą do pana.

- Nie przesadzajmy, szeryfie – burmistrz lekko się zaśmiał - owszem, przyznaję, liczba 'wtajemniczonych' jest całkiem spora, ale to pan ma prawo po swojej stronie... ale każda pomoc się przyda.

- I tu właśnie pan się myli. Wczoraj jeden z owych ludzi był łaskaw odstrzelić mi świadka, co przyznam, miesza mi nieco szyki. - odparował John.

- Wiesz, Jeremiaszu, nie spodziewałem się po tobie takiego... jakby to powiedzieć - kombinatorstwa - Dr Jackson wraz z ostatnim słowem zaciągnął się cygarem i wypuścił duży kłąb dymu.

- A, zapewne mówi pan o szanownym panu Sage? – przyznał „Jeremiasz” - No cóż, przyznaję, sam nie jestem pewien tej decyzji, ale to naprawdę dobry profesjonalista i pewnie miał powody by usunąć pańskiego świadka.

- Może pan to jakoś skomentować? - pióro Cat zatańczyło miedzy jej palcami.

- Droga Kitty, niestety muszę się upewnić, że to nie trafi do druku... czy mam na to Twoje słowo? – zastrzegł się burmistrz.

- To zależy od tego, jak szczery pan z nami będzie... – odpowiedziała pięknym na nadobne Kitty.

- Postaram się odpowiedzieć najlepiej jak potrafię na każde wasze pytanie... - odparł burmistrz wymijająco. Jackson w tym czasie dyskretnie poprawił kamizelkę, bowiem w jej kieszenie jego amulet niemalże wyrywał się na wolność, wskazując zdecydowanie na ozdobę gabinetu wiszącą nad głową burmistrza – misternie wykonanej tarczy i zawieszonego na niej topora. Na pierwszy rzut oka było widać, że wykonane są ze srebra.

- W każdym razie, jeżeli chodzi o Sage'a... Decyzja co do postępowania ze świadkami, szanowny panie, jest decyzja którą wyłącznie i jedynie podejmować mam ja. Nie jakiś wynajęty cyngiel, o którego istnieniu jakoś pan nie wspomniał... - sucho stwierdził szeryf.

Samuel podniósł się z fotela i powoli zaczął obchodzić biuro dookoła przyglądając się wiszącym na ścianie obrazom, dokumentom i zdjęciom. Powoli kierował się ku tarczy i toporowi które wzbudziły w nim pewne podejrzenia, dodatkowo umocnione faktem że jego amulet wyraźnie reagował na ich obecność. Kitty spojrzała na niego z zaciekawieniem równym irytacji burmistrza, który skrzywił się lekko po uszczypliwej ale celnej uwadze szeryfa.

- No wiec - powiedziała Kitty. - Dlaczego ten cyngiel uważał, ze jest upoważniony do takiej decyzji?

- Cóż, prawdopodobnie zaobserwował, że dany 'świadek' był czymś więcej niż tylko człowiekiem i pewnie podjął decyzję o eliminowaniu zagrożenia

- Dlaczego ukrywał to zagrożenie? Podobnie zresztą jak pan... - dodała.

- Ukrywał? – rozłożył ręce burmistrz - Przecież nie muszę wam wszystkim, każdemu z osobna tłumaczyć, że wilkołaki grasują w okolicy. Pan Sage nie ukrywał informacji, tylko się nimi nie dzielił. – uściślił. Callahan i Pryde zgodnie przewrócili oczyma.

- Nawet jeśli wiedział, ze jest to śmiertelne zagrożenie? – naciskała Cat.

Callahan chwilowo wstrzymał się od głosu, dostrzegając pewne rozkojarzenie burmistrza, który nie mógł powstrzymać się od łypania za doktorem, który urządził sobie wycieczkę z oglądaniem eksponatów zgromadzonych w pokoju.

- Te indiańskie błyskotki... niezła robota. Srebro... Interesujące inskrypcje. Mogę spytać, po co Ci to Jeremiaszu? - Dr Jackson odwrócił się i spojrzał prosto w oczy burmistrza. Ten zawahał się, co doktor uznał za „tak”, toteż naciągnął na dłonie skórzane rękawice i sięgnął po tarczę i topór.

- Samuelu! Broń Boże! Nawet nie waż się tknąć tego topora – burmistrz niemal zerwał się z krzesła, ale niestety siła grawitacji wygrała. W reakcji na krzyk burmistrza, Samuel błyskawicznie odwrócił się i jednym skokiem dopadł biurka. Schwycił burmistrza w swoje ręce, uniósł do góry i przycisnął do ściany.

- Lepiej mów natychmiast o co tu chodzi!! Myślisz że nie wyczuwam co się tu dzieje?! – krzyknął.

- Spokojnie, Samuelu, zaraz wam wszystko opowiem... tylko postaw mnie na ziemię... proszę... – prosił Horn.

- Nie jestem w nastroju do negocjacji, Jeremiaszu... – warknął Samuel.

Callahan spokojnie, niemal obojętnie podszedł do doktora, i zwrócił się do burmistrza.
- Może wyjaśnię panu pokrótce pańskie błędy... panie burmistrzu. Po pierwsze, pościągał pan kogo mógł, jak mógł i skąd mógł, by zajął się pańskim małym problemem. Po drugie, co już jest bardzo poważnym błędem... Nie był pan łaskaw wspomnieć komukolwiek, że owym problemem zajmują się też inni ludzie. W efekcie... niepotrzebnie straciliśmy mnóstwo czasu, pieniędzy i informacji. A te straty... jeżeli okaże się, że pojawi się jeszcze ktoś, kto w swojej niezmierzonej mądrości będzie mi właził butami do śledztwa, to może się okazać, że w pewnej chwili jedynym rozwiązaniem będzie ostrzał artyleryjski całej okolicy.

- W dodatku wszystko może się ukazać drukiem... A ci ludzie teraz tacy łatwowierni... I reelekcje diabli wezmą... - dodała Pryde ze smutkiem.

- Tak więc... potrzebuję w tej chwili... jak na spowiedzi... Prawdy, całej prawdy, i tylko prawdy. - oświadczył Callahan. - Kiedy pan się zorientował w sytuacji, jakie kroki pan podjął, kogo pan wynajął... i co jest z tym toporem i tarczą?

- Wisiały w chacie McMuttona, trzy lata temu... Zanim to się zdarzyło... – nagle przypomniał sobie Jackson. Wypuścił burmistrza ze swojego żelaznego uścisku, a ten zrezygnowany opadł na fotel który jęknął jak katowany barbarzyńca.

- Tak, Samuelu... winszować niezawodnej pamięci... – powiedział z westchnieniem. Podniósł się na krzesło i chwycił mały dzwoneczek z biurka. Na ten dźwięk w drzwiach pojawił się jego sekretarz, Abu.

- Abu, pod żadnym pozorem proszę żeby nam nie przeszkadzano, zrozumiano? – poinstruował go Horn, po czym usiadł z powrotem na fotelu i rozpoczął swoją opowieść...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Pią 12:00, 06 Sty 2006    Temat postu:

Londern siedział na krześle z nogami wspartymi niedbale na stole, podczas gdy Sage w milczeniu przechadzał się po pomieszczeniu. (Perwersyjnie nastawiona osoba mogłaby dodać, że w tle w piecu wesoło trzaskał Meksykanin)

- Coś mi tutaj śmierdzi Sage... W tej całej sprawie, nie mowię o tych zwłokach - rzekł Londern.

- Nienawidzę swądu palonego ciała - mruknął Sage, mimo wszystko decydując się na zrozumienie swojego kumpla dosłownie. - Wolę zapach ulatniający się z lufy po celnym strzale w głowę.

- Ja też... - Howard w tym momencie wyglądał na rozmarzonego.

- Cały ten burmistrz wydaje mi się mocno podejrzany... – rozwinął w końcu swoją poprzednią myśl. - Ale mam pytanie, ty szczurołapie - zmienił temat po krótkiej chwili - mianowicie, po jaka cholerę pakowałeś swoja ciężką, owiniętą w płaszczyk dupę do tego felernego miasteczka?

- Ja? To miała być czysta robota. – wzruszył ramionami „szczurołap” - Nigdy nie lubiłem tych okolic, źle mi się kojarzą. - Sage wpadł na chwile w zamyślenie - Lepiej byłoby gdybyśmy trzymali jedną stronę, teraz każdy może się okazać... kimś innym...

- Co masz na myśli? I nie wymiguj się od konkretnej odpowiedzi.. - rzekł ostro Londern - chodzi mi dokładnie o sam fakt Twojego przybycia do tych właśnie okolic... Czyżby gdzie indziej nie było bardziej płatnych zleceń?

- Śmiem narzekać na opłacanie zleceń... – skrzywił się Mike. - Wszyscy zrobili się podejrzliwi co do wszelkich mieszańców, Irlandczyków, obcych z dużymi gnatami i odzianych w czarno postaci. Wierz mi lub nie, ale i tak ostatnio nic nie robię, staram się śledzić ich na własną rękę. Nie widzę już siebie jako zimnokrwistego zabójcy. Pozostaję sceptykiem, ale zaczynam myśleć, że Dziki zachód to nie jest miejsce dla mnie...

- Co Ty piłeś? – Howard wykrzywił się w daremnej próbie utrzymania powagi. - No fakt faktem, ze zaufania to Twój strój nie budzi wśród ludzi... Ale Dziki Zachód, to w końcu Dziki Zachód, to nie jest dobre miejsce dla nikogo... - powiedział ozięble - tylko po jaka cholerę pchałeś się do Prosperity Wells? Ostatnio przybycia kolejnych osób jak Callahan, czy ten powalony alchemik... Ech.. Wszystko się zmieniło i jeszcze twoje nagle przybycie... I te zdarzenia; to wszystko mnie niepokoi...

- Słuchaj, nie wiem dlaczego, ale zanim tu przybyłem działy się dziwne zdarzenia w moim otoczeniu - w głosie Mike'a czuć było pewne uczucie - czuję się dziwnie, będąc niedaleko miejsca, gdzie - Sage zacisnął pięści i zęby - gdzie te bydlaki bezczelnie zamordowały moją matkę. Cholera, widząc kolejnego szeryfa moja krew już się burzy. Ten na jego szczęście stara się coś zrobić. I jest drugą osobą po mnie która tak po Tobie "jeździ" - nagle Sage uśmiechnął się - I za to go lubię...

- Przejechać to ja Ci zaraz mogę, pięścią po Twoich ząbkach Sage - powiedział szorstko Londern - pamiętaj z kim gadasz, zabójco... A tak na marginesie, to hamuj swoje odczucia, wiem ze cos się dzieje dziwnego - Howard wziął do ręki długi patyk i pogrzebał nim w palenisku - ale pamiętaj jedno, ten szeryf, jaki by nie był, jest dobry w swojej robocie. Tego się zdążyłem już przekonać.

Sage na powrót spoważniał.
- Spójrz, tak się składa, że ty nie masz problemów ze swoimi konkurentami, bo kto, do SING SONG, chciałby być najlepszym grabarzem? – zauważył. - To co, że zabiłem paru ludzi... Nie masz prawa nazywać mnie zabójcą. Nikt nie ma, tak się składa, że za dużo osób myśli, że ma do tego prawo. Jestem najemnikiem, rozumiesz? Nigdy nie zabiłem niewinnego człowieka! - Mike chwycił w nerwach Londerna za ubranie.

Howard machnął groźnie zapalonym patykiem przed nosem Sage'a. Przez chwilę obaj mierzyli się spojrzeniem, po czym Londern zaczął mówić wolno i dobitnie: - To, czy ktoś jest winny, czy tez nie, nie zmywa faktu z zabicia człowieka, Sage... Jak nie wierzysz spytaj się pastora albo poczytaj Biblię, a jeśli chodzi o moich konkurentów, to fakt faktem nie mam z nimi problemu, bo najzwyczajniej w świecie już ich dawno pogrzebałem... - Londern wyprostował się, odetchnął i kontynuował - chodźmy do tego felernego biura, bo to barbecue już powoli przygasa...

Sage wolał się nie upewniać, toteż obaj wyszli z budynku, kierując się w stronę siedziby burmistrza.

- Przepraszam szanownych panów, - obaj usłyszeli nagle głos z góry. – czy mogliby mnie panowie skierować do lokalnego kościoła?

Tuż obok nich zatrzymał konia szczupły mężczyzna w średnim wieku, ubranego w brązowy płaszcz, spod którego wystawały czarne spodnie. Spod czarnego kapelusza spojrzały na nich wesołe błękitne oczy, otoczone siecią zmarszczek, a otoczone brodą usta zdobił przyjazny uśmiech. Tym co jednak najbardziej się rzucało w oczy była biała koloratka wieńcząca czarną koszulę, otaczająca szyję mężczyzny.

- Eee... jest... – zająknął się Londern, unosząc niepewnie dłoń. – Jest tam, na końcu ulicy, eee... proszę księdza.

- W rzecz samej. Moje podziękowania, panowie. – ksiądz musnął rondo kapelusza, po czym zawrócił konia w wskazaną stronę.

- Ciekawy duchowny... – mruknął Sage, obrzuciwszy oddalającą się postać uważnym spojrzeniem.

- Ciekawy? Dodatkowy ksiądz pewnie się przyda, gdy trup się tak gęsto ściele. – parsknął śmiechem Londern.

- Miałem na myśli, ciekawy w sensie noszenia broni. – wyjaśnił Sage.

- Naprawdę? – zdziwił się Howard. – nie zauważyłem. Przynajmniej będziesz miał księdza w pobliżu, żeby przypomniał ci przykazania. – odciął się szybko, po czym ruszył przed siebie.

Żaden z nich nie dostrzegł, że ksiądz zatrzymał jeszcze konia i obrzucił ich uważnym spojrzeniem.

- Znam doskonale przykazania i szanuję je, jednocześnie naginając. – odparował Sage, idąc obok Howarda. - Może nie pójdę do Raju, ale kolesie, których uziemiłem również. Piętno Kainowe ciąży nade mną, poza tym ty nie jesteś święty. Przynajmniej ja nie upijam, ani nic z tych rzeczy. I nie zabijam niewinnych, tylko tych, którzy im przeszkadzają, kapujesz?! Nie denerwuj się, bo ty z pewnością również masz kogoś na sumieniu. Nie udawaj świętego grabarza na usługach pastora. Znasz smak furii i zemsty...

- Ja również nie zabijam niewinnych - z uśmiechem odparł Howard - a jeśli według Ciebie jest inaczej, to powiedz mi kto w dzisiejszych czasach jest niewinny... Każdy jest winny...

- Wiesz co, przestańmy o tym gadać, bo po co udowadniać kto winny, a kto nie, skoro wiadomo, że wszyscy prawdopodobnie spędzimy długie lata w Czyśćcu, o ile taką dostaniemy możliwość. Swoją drogą... - Sage ukrył twarz pod kapeluszem i dopowiedział cicho - Dobrze znowu popracować z kimś o podobnych poglądach i niewyparzonej gębie...

Przerwał mu głośny rechot Londerna, który śmiejąc się powiedział:
- No to Ci się udało... Chociaż dobrze jest pracować z kimś, z kim się już wcześniej zabijało... Prawda Sage? - dodał jakby przypadkowo w swoim sarkazmie nawiązując do wcześniejszej rozmowy Londern.

- Taa... Wiesz, gdy człowiek nie ma przyjaciół, staje się sceptykiem, oziębłym sceptykiem, jednocześnie nikim... - zamyślił się Sage i po chwili uniósł głowę w kierunku Londerna - Chciałeś o czymś wspomnieć?

Jedna brew Londerna uniosła się w geście zdziwienia, po czym po krótkiej chwili namysłu powiedział: - Właściwie to tak... Pamiętasz jak wykończyłeś tamtego zbira w pościgu na koniach? Ten strzał.. Zaimponowałeś mi wtedy po raz pierwszy Sage... I nie po raz ostatni... Po tych kilku śmierdzących dniach - Howard w drodze do biura burmistrza, jakby mimowolnie obrócił się, czy przypadkiem ich rozmowa nie jest podsłuchiwana - dochodzę do wniosku, iż niebawem zdarzą się takie rzeczy w tej cholernej dziurze, iż zmieni to przyszłość całej być może ziemi.. Albo ja staje się bardziej przezorny, albo ten wielki czarny małpolud, spec od nalewki, wścibska paniusia z dobrze podkreślonymi walorami i twój zdechły zad odegrają w tym jakąś poważną role.. Ale za cholerę nie wiem jaka ona będzie...

- Ja też nie, trudno przewidzieć. Tak czy inaczej, weźmy się porządnie do roboty - Mike spojrzał Londernowi prosto w oczy - Partnerze...

- Taaa.. Partnerze - odparł Londern - Czas powiedzieć im ze grill się udał - i przekroczył próg domu burmistrza.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Pią 17:01, 06 Sty 2006    Temat postu:

- Wszystko zaczęło się dzień przed masakrą McMuttona... – zaczął opowieść burmistrz. - Przed pełnią księżyca, podczas której się to stało. Tego nieszczęsnego dnia do mojego biura przyszła żona Haggisa. Przyniosła zawiniątko w którym było to - burmistrz wskazał tarczę na ścianie. Jako że zima była ciężka, kopalnia praktycznie nie przynosiła dochodów, McMuttonowie dosłownie umierali z głodu. I jeszcze na dodatek mała Claire zachorowała. Nie mieli grosza przy duszy... jedyną cenną rzeczą była ta tarcza z toporem - ozdoba, która od wieków należała do rodziny Haggisa. Oczywiście ani ta biedna kobieta, ani ja wówczas nie wiedzieliśmy, że ta błyskotka jest jedyną rzeczą, która pozwala jej mężowi nie cierpieć... nie zmieniać się w bestię. Zaoferowałem jej przyzwoitą cenę. Nawet nie przeszło mi przez myśl, że uśmiech który zobaczyłem na jej przemęczonej twarzy będzie jednym z ostatnich w jej życiu.

Callahan słuchał burmistrza w napięciu, przechylony do przodu, jakby bał się uronić chociaż jedno słowo. Pryde wyglądała na lekko znudzoną, ale jej umysł słuchał równie uważnie. Jackson natomiast pochylił się do tyłu, przywołując własne wspomnienia.

- Resztę historii rodu McMuttonów znacie... – ciągnął dalej burmistrz Horn po krótkiej przerwie. - Ale to jeszcze nie koniec. Mniej więcej rok temu w okolicy pojawił się nieprzyzwoicie bogaty przedsiębiorca z Francji - pan Arsene Lupin. Okazał akt własności kopalni McMuttonów, więc nie miałem podstaw do podejrzeń... aż do tajemniczych zniknięć pracowników kopalni. Tłumaczyli to niestabilnością rudy, ale przecież nikt z nas nie odczuwał wstrząsów, które powinny pojawić się podczas tak zwanych 'wypadków'. Nie musiałem czekać długo na potwierdzenie moich podejrzeń. Pan Lupin zaszczycił mnie wizytą... i że tak powiem wyłożył karty na stół. Powiedział wprost, że jest wilkołakiem a sądząc po tej błyskotce, której działanie od razu wyczuł, wiedział że wiem o czym mówi. Dał mi dosadnie do zrozumienia, że od tej pory to on rządzi okolicą. Nie muszę wam tłumaczyć, że wcale mi się to nie podoba. Dlatego właśnie mam zamiar położyć kres jego terrorowi w okolicy... z tym że mam mały problem. Otóż nie bardzo mogę to uczynić otwarcie. – powiedział szczerze.

- Czyli trzeba mu dyskretnie zrobić.... kęsim? – zapytała z szokującą otwartością Cat. - Gdzie można w takim razie znaleźć tego pana? W jego biurze czy tez w jakiejś jaskini? Bo zdaje się, że trzeba mu zasugerować... kulturalne opuszczenie tych okolic. Jeśli zaś nie zrobi tego dobrowolnie... - Cat zawiesiła znacząco glos. - To się mu pomoże..

- Jeremiaszu - Samuel zwrócił się do burmistrza siedzącego na fotelu i próbującego odzyskać oddech po wygłoszeniu tak długiej wypowiedzi bez przerwy na zaczerpnięcie powietrza. - Powiedz mi, czemu nie widziałem nigdy pana Lupina?

Burmistrz zawahał się, ale otworzył usta, by odpowiedzieć. W tym jednak momencie za drzwiami gabinetu dały się słyszeć odgłosy szamotaniny. Zebrani w gabinecie pośpiesznie zerwali się na nogi w samą porę, by być świadkami wejścia Abu, wepchniętego do środka przez Londerna i Sage'a.

- Siemano wszystkim! Grill się udał! - wrzasnął Londern wchodząc do pomieszczenia. Callahan skrzywił się, westchnął, po czym kiwnął palcem na swojego niesfornego zastępcę.

- Londern, pozwól na słówko... – powiedział. Gdy ten się zbliżył, Callahan zbliżył konfidencjonalnie usta do jego głowy, nabrał tchu, po czym krzyknął mu prosto do ucha: - PRZESTAŃ DO CHOLERY WRZESZCZEĆ W ZAMKNIĘTYCH POMIESZCZENIACH!

Efekt krzyku był zgodny z zamierzonym - Londern postawił oczy w słup, rozdziawił usta, po czym zachwiał się na nogach i plasnął na podłogę.

- Szeryfie, bo jeszcze ogłuchnie i wtedy będzie burmistrz musiał mu rentę płacić... - Doktor powrócił do puszczania kółek z dymu.

- Rentę Aaa... tak właśnie.. - Londern załapał temat, po czym odwrócił się do burmistrza, który skrzywił się na jego widok z niesmakiem - przez szeryfa mój stan zdrowotny bardzo się poprawił, co stwierdził tutejszy doktor... jakaś renta by się należała...

W pokoju zapadła cisza, trwająca przez ułamek wieczności w czasie którego zgromadzeni usiłowali zrozumieć, czy grabarz powiedział to, co powiedział.

- To znaczy pogorszył! - poprawił się w końcu Londern, przetrawiwszy w myślach swoją poprzednią wypowiedź.

- Głuchy głuchym pozostanie, chyba że jakiś cud się zdarzy...przypadkiem... - mruknął Sage. – A propos głuchego, dlaczego ten koleś nam tak nieuprzejmie odmówił wejścia? – zwrócił się z zapytaniem do ogółu.

- Ponieważ ja mu tak kazałem, - wyjaśnił zwięźle burmistrz.

- Londern i Sage... moglibyście zostawić nas samych na chwile? - zirytował się lekko szeryf.

- Ale przecież dopiero przyszliśmy! – zaprotestował cicho Howard.

- Przepraszam szeryfie, ale w zaistniałych okolicznościach uważam nasze spotkanie za zakończone. – burmistrz najwyraźniej podzielał niechęć zgromadzenia do manier Londerna.

- No zaraz, moment! Jeszcze nie doszliśmy do sedna sprawy! - zaprotestował Callahan.

- Dzieci, za drzwi. Tu się rozmawia na poważne tematu. - wtrącił się doktor.

- Słuchaj doktorku, czepiaj się innych krawężników, my siedzimy w tym tak samo głęboko jak i wy więc domagamy się szczegółów. Co, to my jesteśmy tutaj tylko od czarnej roboty? – zaperzył się Mike.

Doktor na to wyprostował się, po czym podszedł do Sage'a omijając po drodze czołem żyrandol.

- Phi, tobie to nawet czarna z tego nie wychodzi, Mike. – rzucił jeszcze komentarzem Londern.

- Słuchaj, no, mały... – zaczął Samuel, ale nagle urwał. Ze zmarszczonymi brwiami nagle spojrzał w bok, jakby chciał przebić wzrokiem ścianę, po czym odwrócił się w stronę szeryfa i dziennikarki.

- Uważam, że powinniśmy wrócić do biura szeryfa. - oświadczył niespodziewanie.

Wszyscy zgromadzeni w pokoju, szeryf i dziennikarka wykłócający się z burmistrzem, Londern oraz Sage gotowi do obrony/ucieczki przed lekarzem zgodnie zamilkli, gdy do ich świadomości do szedł sens wypowiedzianego przed chwilą zdania. Jackson powiódł po nich spojrzeniem, po czym zdecydował się rozwinąć temat.

- Uważam, że nasza obecność w biurze szeryfa jest wysoce pożądana, - stwierdził - na wypadek gdyby ktoś chciał złożyć wizytę naszemu niedoszłemu więźniowi - skończył z naciskiem.

- Panowie przodem - mruknęła Kit, która wołała nie mieć Sage'a za plecami.

- Jak to złożyć mu wizytę? Przecież on... - zaczął protestować Callahan.

- Spoko, ja mogę nawet iść pierwszy, bo się chora atmosfera robi. - przerwał mu Londern.

- Ta rozmowę możemy skończyć później. - zaczął cierpliwie wyjaśniać doktor, który zaczął czynić gesty zmierzające do wypchnięcia za drzwi Londerna i Sage’a - Szeryfie... ja mocno sugeruje, żebyśmy wrócili do biura.

Callahan uniósł w proteście rękę, ale wobec zjednoczonego frontu przemieszczającego się na zewnątrz doszedł do wniosku, że lepiej dać sobie spokój. Londern tymczasem poddał się delikatnemu naciskowi doktora i opuścił pomieszczenie, co zaraz po nim zrobił Sage, obrzuciwszy jeszcze spojrzeniem kolejno Kitty, szeryfa, Kitty, doktora, Kitty, burmistrza i dekolt Kitty. Ta twardo czekała na wyjście panów i opuściła lokal jako ostatnia, skłaniając się grzecznie burmistrzowi.

- O co chodzi z tym biurem? - zapytał Callahan na zewnątrz.

- Właśnie doktorku, może nas wtajemniczysz? – dorzucił Sage.

- Chodzi o to, drogi szeryfie, że będziemy mieli niedługo wizytę kogoś... powiedzmy jest wysoce prawdopodobne, że blisko związanego z panem Lupinem, - zaczął „wtajemniczać” doktor - który pan Lupin jest odpowiedzialny za najazd wilkołaków na okolice. - dodał jeszcze, widząc w oczach Londerna i Sage'a kompletny brak zrozumienia tematu.

- Fiuuu... - gwizdnęła Cat pod nosem. - Doktorze, czy mogę prosić bez dodatkowych atrakcji?

- Wyrażę pogląd, że tym razem być może uda nam się ich uniknąć. - odpowiedział jej doktor.

Cała grupa przeszła ulicą w luźnym szyku, podświadomie oczekując ataku fali wściekłych Meksykan, jednak ku ich umiarkowanemu rozczarowaniu nic takiego nie nastąpiło. Jedyne co mogli dostrzec, to kilka sylwetek na koniach, rysujących się na drodze do miasteczka, które stanowczo zmierzały w jego stronę.

Callahan rzucił znaczące spojrzenie doktorowi.
- Obejdzie się bez atrakcji, tak? - zapytał ironicznie, biorąc do ręki swoja strzelbę.
- Innych atrakcji, mocno zwalających z nóg – wyjaśniła Pryde, wyciągając zza pasa spódnicy rewolwer. Cała drużyna doszła do wniosku, że lepiej będzie dozbroić się nieco, toteż pośpiesznie opuściła ulicę, chroniąc się w względnie bezpiecznym wnętrzu biura.

Kilka minut później do drzwi biura ktoś grzecznie zapukał. Zebrani w pokoju spojrzeli na siebie niepewnie.
- Proszę! – powiedział w końcu Callahan. Przez uchylone drzwi wszedł do środka mężczyzna potężnej postury, niewiele niższy od doktora Jacksona. Nowoprzybyły zdjął kapelusz z szeroką kresą, ukazując zebranych krótko ostrzyżone włosy. Jego silnie zarysowane łuki brwiowe zwieńczone były precyzyjną linią brwi, spod których rzucał świdrujące spojrzenia stalowych oczu. Całość zwieńczała szeroka szczęka i orli nos, pod którym widniały zaciśnięte w grymasie wąskie usta. Jego ubiór oraz uczesanie sugerowały bardziej Europę niż Amerykę.

Za mężczyzną wtoczyło się pięciu Meksykan robiących najwyraźniej za ochronę. Cóż, przynajmniej usiłowało się wtoczyć, ponieważ kubatura biura nie bardzo pozwalała na przebywanie w nim jedenastu osób w psychologicznie bezpiecznych odległościach. Póki co, zadowolili się wyglądaniem groźnie stojąc w bliskiej odległości od drzwi.

- Witam szeryfie... – powiedział mężczyzna zaskakująco łagodnym głosem.

- Cham - mruknęła Cat na stronie. Callahan z niewymuszona nonszalancja położył strzelbę na biurku, tak, żeby była pod ręką i na widoku, podczas gdy Pryde oparła się o ścianę, mając ręce z tyłu, a w rękach broń.

- Mm... dzień dobry. - odpowiedział szeryf. Reszta jego drużyny, pozornie obojętna i rozluźniona, rozlokowana była w różnych miejscach pomieszczenia. - W czym... mogę służyć?

- Pozwoli pan że się przedstawię. – powiedział mężczyzna, skupiając całą uwagę na szeryfie, - nazywam się Jean Fromage i jestem asystentem pana Lupina. Otrzymałem informacje, że jeden z moich... powiedzmy podwykonawców został osadzony w areszcie, chciałbym wpłacić stosowna kaucje za jego osobę.

Z nieznanych szeryfowi przyczyn zarówno doktor, jak i Kitty jakby nagle widocznie poweseleli usłyszawszy nazwisko mężczyzny.

- No, podwyk... No owszem, ale... - zaczął z rozpędu szeryf, po czym się zreflektował. - To byli pańscy podwładni? W takim razie może wyjaśni mi pan, co chcieli od obecnego tutaj Michaela Sage'a?

Wymieniony zaczął z całej siły udawać, że to nie o nim mowa, jednak z ze spojrzenia jakim obrzucił go Fromage było widać, że doskonale wie, kim jest Sage.

- To czym moi podwykonawcy zajmują się w wolnym czasie mnie nie obchodzi. – stwierdził krótko.

- To dlaczego pan go chce wykupić? - palnęła z grubej rury Cat.

- Nie place im za szukanie chłopców do bicia. – wyjaśnił Fromage tonem głosu, który świadczył o tym, że uważa rzecz za oczywistą.

Callahan poprawił się na krześle i położył lewą rękę na udzie, w pobliżu kabury rewolweru. Skonstatował jednak z niejakim niepokojem, że w takiej pozycji byłoby mu niewygodnie dobywać broni, gdyby miało dojść co do czego. Fromage póki co najwyraźniej nie miał ochoty wszczynać burdy.

- Szeryfie, ten człowiek ma do wykonania zadanie – zwrócił się znowu do Callahana. - za które już dostał wynagrodzenie, wiec po prostu chciałbym, aby wywiązał się że zobowiązań.

- Na razie ma zobowiązania wobec prawa i mieszkańców tego miasteczka - powiedziała jeszcze głośniej Cat. Fromage obrzucił ją mocno zdegustowanym spojrzeniem .

- Szeryfie, proszę o ustalenie kaucji a ja wpłacę i zagwarantuję że nie będzie więcej kłopotów z jego strony. – powiedział wreszcie. Kitty zbaraniała – do spojrzeń ciekawskich bądź lubieżnych przywykła, ale zdegustowanego spojrzenia na siebie to już lata nie widziała. Zdecydowanie zaczynała pielęgnować w sobie rosnącą antypatię do tego faceta.

- Hm... no tak... - odchrząknął szeryf - Widzi pan... szczerze mówiąc... O dalsze kłopoty z jego strony nie musimy się już martwic. – stwierdził dyplomatycznie, co Fromage skwitował skinieniem głowy.

- I bardzo dobrze, więc ile mam zapłacić? – spytał.

- Nie musi nic pan płacić. - oświadczył szeryf. - I nie dostanie pan swojego człowieka z powrotem.

- Słucham? – Mężczyzna jakby nie dowierzał swoim uszom wśród nagłej ciszy, która zapadła w pokoju.

- Chyba że w charakterze urn... wypełnienia trumny. – uściślił John.

- SŁUCHAM!? - Fromage trzasnął pięścią o biurko szeryfa. Zebranym drgnęły ręce na broni, mężczyzna jednak zdołał się opanować.

- To proste. Pański pod...wykonawca umarł dziś rano w celi. Spóźnił się pan o jakąś godzinę. – wyjaśnił Callahan.

- Niemożliwe... – sapnął Fromage.

- Wyglądało mi to na atak padaczki - wtrącił się doktor. Chociaż nie wiadomo, jak było to możliwe, spojrzenie jakim obrzucił go Fromage było jeszcze bardziej zdegustowane niż to którym „zaszczycił” uprzednio Kitty.

- Tak wiec będzie pan łaskawy się stad zabrać, razem że wszystkimi swoimi wspólnikami! - powiedziała wściekła już Kity.

- Szeryfie, domagam się zwrotu ciała mojego współpracownika! – warknął Fromage, nadal doskonale beznamiętnie ignorując jej docinki.

- Ciało pańskiego współpracownika zostało skremowane w celu uniknięcia groźby epidemii. - wyjaśnił doktor z malująca się na twarzy lekka satysfakcja. Fromage gwałtownie odwrócił się do Jacksona... potem znów do szeryfa... spojrzał jeszcze na Kitty, po czym stwierdził:
- Będziecie tego żałować. – I nie czekając na odpowiedź wyszedł z biura wraz ze swoją obstawą.

- Kto pożałuje, to się jeszcze zobaczy - powiedziała Kitty ze złością w glosie.

- Ja już tego żałuję. - mruknął Callahan do siebie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Śro 13:44, 18 Sty 2006    Temat postu:

Po wyjściu Fromage’a napięcie w biurze zauważalnie opadło. Przez pokój przebiegł szczęk opuszczanych kurków, gdy wszyscy nonszalancko powyciągali z ukrycia gnaty gotowe do użycia na wypadek, gdyby wybuchła strzelanina.

- Pederasta... – niemalże warknęła Pryde, dla poprawy nastroju przywołując z pamięci wyraz twarzy, kiedy John... znaczy, kiedy szeryf go spławił. To jedno było prawie, niemalże warte całego stresu, doszła do wniosku.

John zorientował się trochę poniewczasie, że wciśnięcie wszystkich do jednego pomieszczenia nie było najlepszym pomysłem – gdyby Fromage rzeczywiście szukał kłopotów, jego kohorta miałaby wszystkich jak na widelcu, w jednym miejscu, bez miejsca na ucieczkę, podczas gdy oni sami stojąc na zewnątrz dysponowaliby swobodą manewru. Callahan już nawet nie chciał sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby Fromage wysłał część swojej ochrony przez tylne wejście.

A po drugie, Fromage wiedział teraz dokładnie, kto należy do jego drużyny. Żadnych podstępnych manewrów, żadnego kombinowania – Callahan zdał sobie sprawę, że pozwolił sobie na odsłonięcie wszystkich swoich kart. Jedynym co go pocieszało było to, że strona przeciwna też popełniła błędy, a to mimo wszystko pozwalało mu patrzeć w przyszłość z pewną dawką optymizmu.

- Pytanie, pani i panowie, brzmi... Co teraz? – zapytał oficjalnie.

- Należy wybić tę jego obstawę i zapytać go grzecznie, kiedy stąd zniknie... – zasugerowała natychmiast Kitty, ciągle mając za złe Fromage’owi jego wybitny brak manier. - W każdym bądź razie trzeba zabrać się za niego zanim on zabierze się za nas... A już na pewno za pana Sage'a - ukłoniła się drwiąco w jego stronę.

- Taak, dziękuję za szacunek, panno Pryde... - Sage spojrzał na dziennikarkę w tym samym generalnym kierunku i w ten sam sposób jak w biurze burmistrza.

- Widzę że ten żabojad nie przepada za większością z nas. –Jackson stwierdził że warto uściślić pewne oczywiste rzeczy na użytek ogółu.

- Z wzajemnością - mruknęła Kitty.

- Nie ma to jak poznawanie nowych przyjaciół... - westchnął Callahan.

- I to w dodatku ze Starego Kontynentu. - dorzucił Sage.

- Jaka jest szansa na zatrzymanie go w miasteczku? – zapytała rzeczowo Pryde.

- To zależy czy będę na dachu, czy w stłoczonym biurze. – Sage sprecyzował zakres swoich kompetencji.

- Raczej małe... już wsiedli na koń i odjechali. – stwierdził w tym czasie Callahan wyglądając dyskretnie przez okno.

- Zatrzymać w miarę żywego, panie Sage... – Kitty nie uśmiechała się perspektywa przesłuchiwania Fromage’a z dziurami.

- No to na koń, panowie i panie i za nim - rzekł drwiąco Sage.

- Zdecydowanie trzeba ustalić, gdzie pojechał – odpowiedziała mu nagle czymś zirytowana Kitty. - I odciąć mu ten serowy łeb. Bo mnie się to bardzo, ale to bardzo nie podoba.

- W takim razie, nie czekajmy tutaj. – wzruszył ramionami Callahan. Kat spojrzała w jego stronę, roztrząsając coś w myślach, zanim podjęła decyzję i podeszła bliżej.

- Szeryfie, pójdzie pan ze mną? Jak ktoś nie zechce gadać z dziennikarzem, to pogada z szeryfem. Naprawdę wołałabym wiedzieć, gdzie pojechał. – zapytała.

- Z przyjemn... znaczy, oczywiście. – John zaczął automatycznie, a potem szybko się poprawił.

- Mam nadzieję. – uśmiechnęła się lekko Kitty.

- Zapytać możemy ich w drodze do stajni do stajni - dorzuciła swobodnie Pryde.

- Idziemy. – powiedział w końcu szeryf - Zakładam, że wszyscy mają konie? – zapytał.

- O ile ktoś mojej śniadej klaczy jeszcze na tym Zacofanym Zachodzie nie zabrał, to mam. – stwierdził Sage.

- W stajni miejskiej. - dodała spokojnie Kitty.

- Tak jak ja. – prawie ucieszył się rewolwerowiec.

- W porządku. W takim razie, zbiórka pod stajnią. Ja pójdę z panną Pryde zasięgnąć języka, a wy w tym czasie przygotujcie konie. – zadecydował szeryf, a nie widząc sprzeciwu wyszedł z biura wraz z dziennikarką i Sage’m.

Pozostały w biurze Samuel wstał z fotela i lekko doprowadził Londerna do pionu i „lekko” szturchając w plecy wydelegował go na ulicę, protesty ucinając w zarodku spojrzeniem które nie zna słowa 'nie'. Howard wyjątkowo postanowił nie pyskować, toteż obaj rozeszli się w dwie strony przygotować swoje wierzchowce.

Koniec końców do miejskich stajni wyruszyli niemal w komplecie, razem z końmi Callahana i Londerna, toteż oryginalny plan uległ zmianie na „szeryf i dziennikarka idą zasięgnąć języka, a reszta czeka na doktora”.

- Logika sugeruje, że nasi "przyjaciele" odjechali w tym samym kierunku, z którego przyjechali. – stwierdził Callahan w po krótkiej chwili marszu.

- Równie dobrze mogli odjechać w kierunku zachodzącego słońca... – Pryde wskazała na dość oczywistą lukę w teorii Callahan.

- Panno Pryde... to miasto ma, o ile się nie mylę, około tysiąca mieszkańców. KTOŚ chyba widział w którą odjechali stronę... – zauważył szeryf.

- Chyba, że nagłe oślepli. – rzucił Sage.

- No to słyszeli! – Callahan nie dał się tak łatwo zbyć.

- A jak ogłuchli? - powiedział złośliwie Sage.

- To zapytamy czy wyczuli drgania podłoża! - odciął się szeryf.

- Albo czy poczuli ser? - Mike nie mógł być gorszy. Na szczęście fakt dotarcia do stajni oszczędził Callahanowi fatygi wymyślania odpowiedzi. Jak się okazało, chwilę później przybył też i doktor, razem ze swoim potężnym wierzchowcem.

- Zostańcie tutaj, proszę. – poprosił ich szeryf. Samuel lekko zbliżył się do niego i teatralnym szeptem zapytał - czy ja zawsze musze robić za niańkę tych dwóch narwańców?

- Może ich uśpić... - zasugerowała złośliwie Kitty. - Na pewno ma pan jakieś zapasy chloroformu...

- Pani towarzystwo w tym śnie to może być ciekawe przeżycie. – odciął się Sage, podczas gdy Jackson niecierpliwie zaczął przeszukiwać kieszenie z nadzieją w oczach.

- Niech pan uważa, bo się panu przyśnie... I nie będzie to mokry sen... – zgasiła Mike’a dziennikarka.

- Sage, zostajesz tutaj. A my idziemy na rogatki. - szeryf uciął wszelkie wątki poboczne zanim Sage zdążył wymyślić kąśliwą odpowiedź.

Proces zasięgania języka na szczęście okazał się dosyć prosty, jako że już pierwszy napotkany mieszkaniec Prosperity Wells poświadczył, że owszem, kwadrans temu minął ich potężny mężczyzna w czerni w towarzystwie pięciu Meksykan, zmierzając na północny zachód, w stronę gór. Callahan mógł więc sobie szczerze pogratulować swojej dedukcji.

- Wiemy, gdzie pojechali. – powiedział krótko, gdy dołączyli już do reszty. – Możemy jechać.

Zebrani dosiedli więc wierzchowców, za wyjątkiem Kitty, której wzrost nieco jej to utrudniał. Na jej wymowne spojrzenie najszybciej z zebranych zareagował Callahan.

- Pani pozwoli. - zaoferował się, zsiadając z konia. Mike Sage, spóźniwszy się z własną ofertą o ten jeden, jedyny ułamek sekundy, mógł tylko się przyglądać z niezadowoleniem, jak Callahan chwyta ją w biodrach i podsadza do góry.

- Dziękuję. – Kitty uśmiechnęła się ciepło do Johna.

I tak po chwili cała drużyna jechała konno tą samą drogą, kierując się w tą samą stronę co Fromage i jego „wesoła” obstawa. Szybko jednak dotarli do pierwszego rozgałęzienia, toteż konieczne okazało się przyjrzenie śladom odciśniętym na ziemi, by stwierdzić, w którą stronę skręciła ich zwierzyna.

- Jak na mój gust skręcili tutaj w lewo. – stwierdził Callahan, przyglądając się uważnie wgłębieniom na drodze.

- Zdecydowanie w lewo. – potwierdził Sage, wskazując na stojący na poboczu drogi krzew. Jedna z jego gałęzi była nadłamana, a nabrzmiała kropla soku na końcu złamania świadczyła o tym, że złamanie nastąpiło niedawno... nie wspominając o cienkiej warstwie pyłu, która osiadła na kropli.

Kitty nie zwróciła na to uwagi, przyłapawszy siebie przed chwilą na bezwstydnym, acz ukradkowym gapieniu się prosto na Johna.
Johna”? – zapytała sama siebie, próbując dociec, w którym to konkretnie momencie jej wyobraźnia przeszła z nim na „ty”.

Określiwszy kierunek, drużyna ponownie ruszyła świeżym tropem. Po kilku kolejnych zakrętach jasne stało się, że dalsze tropienie nie jest konieczne – droga zaczęła wchodzić w teren górzysty i przestały odbiegać od niej jakiekolwiek odgałęzienia.

Niemniej jednak prędkość pościgu drastycznie zmalała – nowy teren oferował nowe zagrożenia, z możliwością napotkania za jakąś zasadzkę na czele. Oczywiście, było to raczej mało prawdopodobne, ale Callahan mając świeżo w pamięci swoje przemyślenia z biura, w zupełności zgodził się z Sage’m, gdy ten zasugerował ostrożność. Ich przeciwnicy mogli może popełniać cieszącą jego serce ilość błędów taktycznych, ale uznanie tego za coś stałego byłoby głupotą.

Zresztą sam widok otoczenia wystarczył, żeby wszyscy odruchowo zwolnili i wzięli do rąk karabiny. W szczelinach pomiędzy poszarpanymi skałami mogłaby się skryć chyba cała armia, toteż nie raz i nie dwa zdawało im się, że widzą przed sobą oblask słońca na lufie. Za każdym razem okazywało się to być złudzeniem, jednak ich nerwy zaczęła dręczyć niepewność... a co jeżeli następny alarm nie będzie fałszywy?

W końcu jednak, gdy kolejny zakręt odsłonił przed nimi obiekt zdecydowanie wykonany przez człowieka, przyjęli jego widok niemalże z ulgą. Przed nimi roztaczał się widok na rozległą willę, umieszczoną w skalnym jarze. Z trzech stron otoczona była skałami, w których nawet gołym okiem było widać małe ludzkie sylwetki, stojące wyciętych w nich półkach.

Z czwartej strony willę oddzielał wysoki kamienny mur. Obserwujący to Sage wciągnął z sykiem powietrze, gdy uświadomił sobie, że tak na oko jest co najmniej pięciokrotnie wyższy od stojących przy nim strażników.

Oprócz bramy umieszczonej w załomie muru jedyną przerwą była dziura, którą jednak na jego oczach łatali robotnicy ubrani na meksykańską modłę. Z obu stron bramy stały jednak wysokie wieże, których szczyty były dla stojących na nich strażników znakomitymi punktami obserwacyjnymi, pozwalając im na swobodne pokrycie ogniem karabinowym całego przedpola.

- Mmm, czyje to jest? – odezwała się z zachwytem Kitty.

- Pieprzone góry... - mruknął pod nosem Londern.

- Dobrze... skoro już dotarliśmy do tej... twierdzy, teraz trzeba przeprowadzić rozpoznanie, zobaczyć ilu mają ludzi. – zadecydował szeryf.

- Na ich teren nie wejdziemy od frontu. Może się zaczaić na jakiegoś jak wyjdzie? – zaproponowała Kitty.

- Pieprzone góry – powtórzył Howard, nonszalancko spluwając na ziemię.

- Londern! Na ziemię! Bo zaraz ciebie jakiś snajper przyuważy! - syknął Callahan.

- Jakieś problemy, Londern? – Sage odwrócił się w stronę swojego „partnera”.

-Pieprzeni snajperzy. - parsknął Howard klękając na ziemi.

- Na razie czekamy, obserwujemy, i postępujemy zgodnie z sugestią panny Pryde. – oświadczył Callahan. Sage ostrożnie wysunął się naprzód i zaczął przyglądać się willi przez wyjętą zza pazuchy lunetę.

- Ja bym objechała to maleństwo ze sporej odległości dookoła - powiedziała z wahaniem Kitty. - Ale na pewno nie sama.

- Pieprzę tą willę! - syknął głośno Londern spoglądając na cel przed drużyną.

- Enjoy yourself - mruknęła Kitty, podczas gdy doktor Samuel „kulturalnie” szturchnął Howarda w głowę, obalając go na ziemię. Ten, oburzony, zaczerpnął tchu, by puścić w powietrze wiązkę przekleństw, jednak na widok doktora znacząco składającego swoją chust(k)ę w mały, zgrabny knebelek jakoś mu przeszło.

- No dobra, już jestem spokojny... – wykrztusił cicho.

- Sing Song się, frajerze. - mruknęła Kitty, otrzepując się z prochu. - Niech mnie nie zabiją przez ciebie...

- Willa jest cholernie dobrze strzeżona, nie ma mowy o żadnym bezpośrednim ataku. - stwierdził Sage.

- Możemy tu sobie siedzieć jeszcze długo. Jestem za obejrzeniem posiadłości z daleko. Ktoś ze mną jedzie? – zapytała Kitty.

- Ja tu zostaję, mały rekonesans i za parę godzin jestem z powrotem w mieście. – zaoferował się Mike.

- Jesteś pewien? – zdziwił się lekko Callahan. Sage przytaknął.

- Nie daj się zabić, ok? - mruknęła pod nosem Cat, usiłując wskoczyć na konia

- Pani pozwoli. - zaoferował się szeryf, znowu ją podsadzając.

- Dziękuję za troskę, dam sobie radę... - rzekł Sage po czym jął skradać się za skałami.

- Dobrze, w takim razie wróćmy do miasteczka. – poddał pomysł Callahan. Kitty odrząknęła lekko.

- Chciałam obejrzeć posiadłość z innych miejsc, ale nie sama. – przypomniała. – i nie z tobą. – dodała, widząc ożywienie Londerna. Jackson obrzucił spojrzeniem pozostałą trójkę i uśmiechnął się lekko.

- W takim razie proponuję, żeby pojechał z panią pan Callahan, natomiast ja wrócę do miasta z Londernem. – powiedział.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Śro 16:18, 18 Sty 2006    Temat postu:

Mike Sage spojrzał ponownie przez lunetę na mury hacjendy. W tej chwili wydało mu się, że patrzy na wielkie, masywne ściany najlepiej pilnowanego fortu. Na oko, miały około dziesięć metrów. Dokładnie zamykały niedługi wąwóz, w którym mieściła się willa. Przy lewym zetknięciu się murów ze ścianom wąwozu trwała naprawa. Mike przyjrzał się temu miejscu uważnie przez lunetę. Pracowało tam jakichś pięciu Meksykan, a trzech innych pełniło wartę. Zdawał się to jednak być słaby punkt tej fortecy. Sage musiał dojrzeć, czy wartownicy się zmieniają. To by w pewien sposób ułatwiło wniknięcie na teren posesji pana Lupina.

Główne wejście mieściło się we wcięciu mniej więcej po środku muru. Musiało to czemuś służyć… Po obu stronach wrót stały wysokie na 15 metrów wieże strażnice, na których swe pozycje mięli snajperzy.

Z tego miejsca Mike nie mógł już dostrzec nic więcej. Dobrze byłoby zobaczyć, co dzieje się wewnątrz. Obejrzał dokładnie ściany wąwozu, na których znajdowały się liczne skalne półki. Część z nich było obsadzonych przez Meksykan. Jednak nie wszystkie. Sage zwrócił uwagę na dość obszerny występ skalny położony wyżej niż reszta, nad prawym odcinkiem muru. To było doskonałe miejsce do obserwacji. I w dodatku wcale nie pod słońce.

Mike sprawdził jeszcze, czy dobrze przywiązał swą klacz, po czym wyszedł ze swej dotychczasowej kryjówki i znalazł się w zagłębieniu terenu. To miejsce musiało zostać solidnie przygotowane nim stanęła tu forteca Lupina. Grobla, przez którą prowadziła droga do willi została najwyraźniej usypana, tak samo teren, na którym stała hacjenda.

Sage był już przy prawej ścianie wąwozu, a właściwie „za rogiem” prawej ściany wąwozu. Zauważył, że ku jego wypatrzonej półce skalnej prowadziło niemal doskonałe wejście w postaci wcięć i występów w skałach. Irlandczyk uśmiechnął się do siebie. Lepiej nie mogło być. Zrzucił swój czarny płaszcz, schował go za najbliższym głazem i rozpoczął wspinaczkę.

Dostanie się na skalną półkę pochłonęło trochę czasu. Po pierwsze, dlatego, że kamienie były dość śliskie, a po drugie, dlatego, że Mike dawno tego nie robił. Choć bardziej trafne będzie powiedzenie, że nigdy tego nie robił w takiej postaci. Wspinaczka po ścianach domów to coś zupełnie innego. Powodem było również staranie się zachować ciszę i nie dać się zobaczyć przez strażników.

Czas przejść do obserwacji.

Wewnętrzna część posesji prezentowała się dość okazale. Całość mieściła się w obszernym jarze Na Sage’u wrażenie zrobiła willa. Był to budynek w europejskim stylu, co Mike zauważył od razu. Jego oku nie umknęły pewne elementy charakterystyczne dla architektury francuskiej oraz rozmiar i sposób, w jaki urządzone było wnętrze rezydencji(było to dostrzegalne przez ona otwarte na oścież). Widać, nie był to tylko letni domek Lupina. Żabojad nieźle się tu urządził, pomyślał najemnik.

Oprócz okazałej rezydencji znajdował się tu spory budynek, który spełniał rolę baraków dla najemnych meksykan. Sage przyjrzał się za pomocą lunety oknom owej sporej „chatki”. Wyglądało na to, że było tam wielu ludzi. Kolejny element, który pasował do układanki pod tytułem „Arsene Lupin to bogacz”.

Tuż pod swoją pozycją Irlandczyk dostrzegł stajnię. O przeznaczeniu tego budynku mówiło mu ciągłe parskanie i rżenie dochodzące z wewnątrz.

Kątem oka Sage zobaczył, że od głównej bramy ku miejscu naprawy muru kroczyli trzej strażnicy. Zapewne zmiana. Ale niemożliwe, żeby brama została otworzona i zamknięta na tyle szybko, żeby umknęło to wzrokowi tak wprawnego strzelca jak Mike. Irlandczyk przyjrzał się uważnie bramie i murom ją okalającym. Po chwili obserwacji dostrzegł niewielki szczegół. Po lewej stronie wnęki znajdowała się szczelina na wysokość około dwóch metrów. To mogło oznaczać tylko jedno: sekretne wejście…

Ze strony willi dobiegały jakieś krzyki. Sage odwrócił swój wzrok i lunetę w tamtą stronę. Na tarasie rezydencji stał pomocnik Lupina – Fromage wraz z dziewięcioma meksykanami. Wyrażał swoją nienawiść w stosunku do tych biednych najemników. Mike zaśmiał się cicho. „Biednych”! Cóż za pomysł.

W każdym razie pan Fromage wydawał się być wielce niezadowolony. Co jakiś czas używał słów w języku francuskim. Może były to bluźnierstwa i francuz nie chciał, by Meksykanie go zrozumieli, a może po prostu z nerwów myliły mu się języki.

Po jakiś dziesięciu minutach odprawił strażników i wszedł do hacjendy, po czym po chwili wrócił z kieliszkiem wina. Z jego twarzy powoli znikał grymas wściekłości. Zaczął się rozglądać.

W pewnej chwili Mike’owi wydawało się, że spojrzał prosto na niego. Zresztą przez chwilę patrzył się w jego stronę. W owym momencie Sage poczuł nieodpartą chęć wyciągnięcia buntline'a i pociągniecia za spust. Kula trafiłaby dokładnie w lewe oko…

Mike opamiętał się i w ostatniej chwili zwalczył pokusę. Wyobraził sobie co powiedziałby szeryf. I Londern. Cholera, Sage, nie trzeba było sprowadzać tu swojego irlandzkiego tyłka i nie psuć nam poważnej roboty.

Na myśl o Callahanie i jego zastępcy Mike zdecydował, że najwyższy czas wracać. Minęły już co najmniej dwie godziny od czasu rozdzielenia się.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Śro 16:19, 18 Sty 2006    Temat postu:

Przez owe dwie, trzy godziny Katherine Pryde i John Callahan wykonali duży łuk dookoła posiadłości, poznając teren wokół niej, zapamiętując charakterystyczne miejsca, miejsca dobre do urządzenia zasadzek, lub do zgubienia pościgu.

- Raczej nie zdążymy wrócić do miasteczka przed zmrokiem. – Pryde spojrzała na czerwone niebo - Proponuję znaleźć miejsce na nocleg... – dodała.

- W porządku. – Callahan skinął głową, po czym przetarł rękawem czoło. Oboje trącili konie piętami, ruszając w dalszą drogę.

Po krótkich poszukiwaniach udało im się znaleźć dogodne miejsce, tuż koło małego strumyka, gdzie z ulgą zsiedli i rozkulbaczyli wierzchowce. Kitty poszła nazbierać trochę chrustu, a gdy wróciła, John już miał rozpalone niewielkie, dyskretne ognisko. Kat spojrzała na niego, klęczącego i układającego starannie gałęzie, i coś głęboko w niej drgnęło. Callahan zauważył ją i odwrócił się w jej stronę z uśmiechem.

- Mam podróżne racje. – zaczął – co prawda nie możemy ich upiec, ale... – urwał, widząc wyraz jej twarzy... jej oczy, usta, twarz, sposób w jaki jej włosy ją otaczały... W tym momencie, gdy Kitty po raz pierwszy zobaczyła go takim, jaki jest naprawdę, część niego ujrzała prawdziwą ją. Chrząknął zmieszany, i to wystarczyło, by przerwać czar.

- To mi... nam wystarczy. – poprawiła się szybko Kitty. Usiadła obok niego na rozłożonym kocu, cały czas świadoma jego obecności. To przecież było logiczne, żeby w taką noc... przecież nie raz tak robiła... dlaczego więc teraz?..

Oboje z wysiłkiem odepchnęli od siebie te myśli, próbując w zamian skupić się na posiłku. Jednak ten posiłek kiedyś musiał się skończyć, i znów pozostali sami ze sobą, w szybko zapadających zmroku, rozświetlanym tylko przez lekki poblask ognia.

- Więc... - odchrząknął John.

- Przyjemnie - mruknęła cicho Kitty. - Takie ciche te góry...

John popatrzył przed siebie, gorączkowo szukając w myślach jakiegoś bardziej elokwentnego odpowiednika słowa "no". W końcu ograniczył się do zwykłego przytaknięcia, które zatrzymało się w pół ruchu, gdy poczuł na swoim ramieniu jej głowę. Jej włosy załaskotały go w policzek, a jej zapach wypełnił jego nozdrza...

- Ma pan jakąś dziewczynę, szeryfie? - zapytała cicho Kitty.

- Cóż... nie bardzo. Najpierw służyłem na froncie, a potem dostałem się do Rangersów. - odpowiedział John, czując coś przyjemnego w duszy.

- Strażnicy Teksasu... Różne historie słyszy się na ich temat... Na przykład coś o zaciąganiu do nich undeadow... A pan, szeryfie, żywy czy martwy? - To mówiąc, zaśmiała się delikatnie, opasując go rękoma. Callahan w odpowiedzi chwycił ją za dłoń, by mogła poczuć jego ciepło.

- Pomimo usilnych prób... ciągle żywy. - odpowiedział nagle poczerwieniały.

- Hmmm, jak wielu prób? – szepnęła Kitty. John na to zdjął płaszcz i podwinął rękaw koszuli, prezentując wąską bliznę wijącą się przez jego przedramię.

- To jest pamiątka po spotkaniu z kosą. – wyjaśnił, po czym rozpiął koszulę, obnażając swój bark.

- Tutaj zostałem postrzelony przez bardzo monotematycznego osobnika. – stwierdził, komentując nieforemną bliznę po kuli dużego kalibru. – A tutaj... – dodał, obnażając plecy i kolejną, mniejszą bliznę po kuli, która najwyraźniej tylko o włos ominęła jego kręgosłup – tutaj zostałem postrzelony przez przypadek. – skończył, uśmiechając się do swoich wspomnień.
- Już nie wspomnę o ranach na reszcie ciała. – powiedział jeszcze, ale urwał, gdy poczuł na plecach jej dłonie.

Kitty delikatnie dotknęła blizn, czując pod palcami ich kształt i teksturę. To był jak dotąd najlepszy dowód na to, że John Callahan był żywym, oddychającym człowiekiem. To znaczy byłby, gdyby poświęciła tej myśli chociaż chwilę uwagi, a nie ograniczała się do prostego masowania jego pleców, zaczynając od dołu i idąc w górę aż do karku.

- Spięty, szeryfie? - swobodnie zaczęła masowywać mu mięśnie karku. Przez chwilę Callahan siedział niczym skamieniały, ale tylko przez chwilę. Nagle odwrócił się i złapał Kitty za ręce. Ich twarze zbliżyły się do siebie, a ich oczy spotkały w połowie drogi. Kitty postanowiła przejąć inicjatywę i nagle pocałowała go w usta. To zaskoczyło Johna, jednak po chwili odwzajemnił pocałunek, chwytając ją za ramiona. Jego ręce opadły niżej, opasując jej wąską kibić... Jej dłonie zsunęły się na wysokość jego paska... Jego dłonie przesunęły się w stronę guzików jej koszuli...

- Cholerne paski – Kitty mruknęła cichutko pod nosem, mocując się z zapięciem. W tym czasie jego palce zaczęły niezręcznie rozpinać po omacku kolejne guziki, przesuwając się coraz niżej, odsłaniając coraz więcej... Nagły chłód dolnej części ciała powiedział mu, że Kitty uporała się wreszcie z jego paskiem.

W samą porę – on uporał się właśnie z jej koszulą. W rozświetlanych jedynie blaskiem ognia ciemnościach zabłysło jej nagie ciało. Callahan powoli, jakby z niedowierzaniem, oparł dłonie na jej piersiach. Kitty znowu go pocałowała, tym razem wciskając język pomiędzy jego wargi. Ich języki splotły się niczym węże, smakując siebie nawzajem...

W tym samym czasie jej dłonie zaczęły manipulacje przy wiadomych guziczkach. Jakby instynktownie jego dłonie ujęły jej piersi, a jego kciuki zatrzymały się na sutkach... Dziewczyna jęknęła cicho. John przesunął głowę i zaczął całować jej szyję, prowokując kolejny jęk. Jej ramiona musnęły jego szyję, gdy powoli opadła na plecy, pociągając go za sobą.

Uśmiechnął się w ciemnościach i uklęknął przed nią... jego usta zaczęły pieścić jej brzuch, podczas gdy jego ręce opadły na zapięcie jej spodni. Kitty wyprężyła się z westchnieniem, przycisnęła jego głowę do swojego brzucha. John powoli, z fałszywym ociąganiem, zaczął zsuwać jej spodnie ku dołowi, odsłaniając jej długie nogi. Uniosła je lekko do góry, umożliwiając mu zsuniecie ich do końca, po czym zgrabnie usiadła na kocu i popchnęła go na ziemie, ściągając w pośpiechu jego spodnie.

- Jesteś piękna... - szepnął cicho John i przysunął ją do siebie, rozsuwając rękoma jej nogi. Kitty zamknęła mu usta pocałunkiem. Jej ręce wędrowały po całym jego ciele, by w końcu zatrzymać się na najwrażliwszym miejscu. Delikatnie zaczęła poruszać dłonią...

John objął ją w pół i pociągnął bliżej. Jego dłoń wsunęła się delikatnie pomiędzy jej nogi. Kitty wsunęła się pod niego, rozchylając uda.

Przez chwilę błądzili, ale po chwili, jeden zdecydowany ruch... i Kitty poczuła, jak wypełnia jej wnętrze. Przez chwilę tak trwali, złączeni w jedno, rozkoszując się tym momentem, aż w końcu John wykonał pierwszy ruch. Kitty jęknęła cicho, po chwili podjęła jego rytm. Czuła jak jego usta błądzą po jej ciele, po jej piersiach, a jego mocne dłonie trzymały ją mocno, nie pozwalając spaść, nie pozwalając odejść. Obejmował ją coraz mocniej, a jego ręce zaczęły błądzić po jej ciele, głaszcząc jej aksamitną miękkość, tuląc jej ramiona... Jej język wędrował po jego szyi, ssał na nadgryzał płatki jego uszu...

Oboje kochali się mocno, lecz nie gwałtownie... z długo tajoną namiętnością. Coraz szybciej i coraz śmielej.

John słyszał jej coraz szybszy oddech. Czuł, jak jej nogi oplatają go mocniej i mocniej. Oboje czuli nadchodzący finał. Kitty objęła go mocniej, zaciskając go w sobie, ciaśniej, głębiej. Ich ciała promieniowały ciepłem, ogrzewając się nawzajem. Kitty zagryzła wargi, tłumiąc rodzący się w niej krzyk.

W pewnej chwili nie była już jednak w stanie powstrzymywać się dłużej. Poczuła, jak noc stała się dniem, jakby nie mogła wytrzymać już tej słodkiej męki. Krzyknęła, a echo odbiło jej krzyk.

John złapał ją nagle za pośladki, po czym wszedł jeszcze mocniej, głęboko, aż do samego końca. Jej ciało zaczęły przeszywać dreszcze, gdy poczuła w sobie jego falę. On poczuł skurcze jej ciała, gdy osiągnęła szczyt, do którego sam dołączył.

Oboje trwali tak jeszcze w uścisku, przytulając się do siebie, trwając w sobie.

Po długiej, długiej chwili John, jakby niechętnie, odsunął się i pocałował ją raz jeszcze. To był długi, namiętny pocałunek, tak jakby chciał, żeby nigdy się nie skończył, by trwał wieczność. Kitty oddała pocałunek, ale nie wypuszczała z objęć. Leżeli tak przez chwile, aż po uspokojonym i regularnym oddechu dziewczyny Callahan poznał, ze usnęła.

Uśmiechnął się do swoich myśli, po czym przysunął do siebie swoje ubranie, a zwłaszcza kaburę z rewolwerem. Przez chwilę nasłuchiwał jej oddechu, po czym sam zasnął.

A gwiazdy migotały nad uśpionymi górami, ich blasku nie rozpraszał już blask ogniska...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Wto 18:59, 24 Sty 2006    Temat postu:

Doktor Jackson jechał w milczeniu. Pół długości konia za nim wlókł się Londern. W pewnym momencie doktor nie wytrzymał.

- Czy ty aby nie pomyliłeś profesji? Czy zawsze musisz wychodzić na błazna? Widzę ze masz problemy, ale nie musisz narażać nas wszystkich.

- Ej.. -zaczął jakby powoli Londern - słuchaj... Mieszkam tutaj co nieco.. Problemy to my mamy wszyscy... Dopóki, dopóty się ten tego wilczur stąd nie wyniesie...

Jackson przez chwilę milczał. Chciał dokładnie wyważyć każde słowo które teraz skieruje do Londerna.
- Od jak dawna pijesz nałogowo? - wypalił w końcu patrząc Londernowi prosto w oczy.

- Nie piję nałogowo... Słuchaj, ja nie żartuję! Mówię to poważnie, ale jeśli Ty mnie teraz niepoważnie traktujesz, to nie mamy o czym gadać, doktorku. - oparł szorstko Londern.

- Nie próbuj zgrywać urażonego, mnie nie oszukasz. Przecież widzę objawy. Chociażby irracjonalne zachowanie, jakim nas uraczyłeś tam w górach

- Odwal się małpoludzie... Jak mówię, że mówię poważnie to znaczy, że mówię poważnie... Jasne? Ale widzę że doktorku potrzebne Ci są okulary.. Tylko nie kupuj przeciwsłonecznych, bo wtedy będziesz miał za czarno i możesz mieć problemy z przeoczeniem takich faktów jak ten wymieniony przeze mnie przed chwilką...

Jackson zatrzymał konia. Ułamek sekundy później pole widzenia Londerna przysłoniła lufa Wygara a do jego uszu dobiegł szczek odciąganego kurka
- Jako człowiek wykształcony zignoruje te uwagi, chociaż są one bardzo w twoim stylu. Słuchaj mnie uważnie, bo nie będę powtarzał. Teraz jest mowa o tobie, a nie o tych - z braku lepszego słowa - podejrzanych osobnikach. Nie zamierzam dalej tolerować takiego zachowania jakim zaszczycasz nas od kilku dni! Jeśli masz życzenie śmierci to gin sam a nie narażaj innych! To, jak się zachowałeś tam mogło drastycznie skrócić nasze życie! Szczerze mówiąc sadziłem ze Callahan cię zastrzeli na miejscu, ale prawdopodobnie nie chciał robić hałasu.

Londern przez ułamek sekundy patrzył na Jacksona i się zastanawiał czy przypadkiem nie spróbować zabrać mu broni i odstrzelić kilku części ciała. Jednak przez ten naprawdę krótki ułamek sekundy doszedł do wniosku, iż była by to najgłupsza rzecz jaką by zrobił w tej chwili... Howard uniósł wyżej głowę i spojrzał prosto w oczy doktora, po czym rzekł: - Dobra... Masz rację.. Ostatnio mnie trochę ponosiło.. Ale jeśli chodzi o ostatnie wydarzenia, to po prostu mam bardzo złe wspomnienia... Proponuję żebyś zabrał mi tą lufę z przed nosa zostawiając amunicję na bardziej zagrażających Twojemu życiu przeciwników... Co Ty na to?

Jackson chwilę się wahał, po czym zabezpieczył bron i odłożył do kabury.
- Dobra, wierzę ci... ale pamiętaj - jeszcze jeden taki wybryk i nie będziesz się musiał martwić o wrogi ostrzał... A co do twojej przypadłości... - otworzył torbę, pogrzebał w niej chwilę, po czym wyciągnął z niego małe srebrne pudełeczko. - Masz. Zażywaj trzy razy dziennie. Jak ci się skończą to przyjdź do mnie.

- A co to takiego? Ja nie jestem alkoholikiem - oburzony Howard po prostu spurpurowiał z oburzenia.

- Słuchaj! – Samuel zgasił go jednym słowem. - Nie ty jeden masz problemy z trunkami. Wierz mi - to ci pomoże. Już pomagały innym, którzy mieli problemy z ognistą wodą.

- Ech.. - Londern głęboko westchnął - czy picie dwa razy w tygodniu dwóch piw nazywasz alkoholizmem doktorku? A to, że nie odmówię dobrego trunku jak mi proponują, to nie znaczy, iż mam już do tego kompletną słabość - Howard spojrzał jeszcze raz na doktora, jednakże widząc wzrastające naleganie w jego oczach, powiedział w końcu: - Dobra! Wezmę je! I jak będzie potrzeba to je zażyję! A teraz jaki mamy plan?

- Nasze następne posuniecie to zdobyć amunicje. Musimy odwiedzić starego McGyvera.

- Tego starego McGyvera, który ostatnio jak byłem z Callahanem nas próbował poszczuć MASĄ niezbyt przyjemnie wyglądających karabinów i pistoletów?! - głos Londerna jakby się załamywał wypowiadając kolejne słowa.

- Tego samego - Usta Jacksona wykrzywiły się w złośliwym uśmiechu.

---

Obaj w milczeniu dojechali do znanego im obu zakładu rusznikarskiego, w dalszym ciągu naszpikowanego tabliczkami dobitnie zniechęcającymi do prób wejścia. Obaj też w milczeniu poczekali, aż wezmą ich na cel wszystkie zamaskowane karabiny, a ze środka wychynie właściciel obejścia.

- Wypier..! – wrzasnął w ramach pozdrowienia, jednak urwał, gdy rozpoznał swoich gości. - A... doktor Johnson, tak?

Londern tylko popatrzył na staruszka, nawet nie próbując otwierać ust.

- Witaj Angusie, jak tam biodro? - spokojnie zaczął Jackson zsiadając z konia.

- Nie nazywaj mnie... A, w porządku, nie narzekam...

Howard dość wyraźnie uniósł brew na rozmowę między doktorem a kowadłem.

- Cieszę się. Właśnie przyjechaliśmy wprosić się na twoja rewelacyjną herbatkę ziołową. - Jackson ku szokowi Londerna spokojnie zbliżał się do drzwi.

- Zaraz! Moment! - staruszek przytrzymał doktora, po czym wyciągnął skądś dużej wielkości... coś... pokryte różnymi gałkami i pokrętłami. Kilka pociągnięć, kilka naciśnięć, i gnaty dookoła pochowały się w ziemię, a drzwi otworzyły się same.

- Rusz się, Londern, pan McGyver robi naprawdę boska herbatkę. - rzucił przez ramię, po czym wszedł do chaty. Howard patrzył z niedowierzaniem na poczynania Jacksona, jednak po krótkiej chwili, w której sobie uświadomił, że stoi i się tępo gapi na dwóch stojących przed nim mężczyzn, zamknął jadaczkę i ruszył za doktorem.

Główne pomieszczenie chaty było, jakby na przekór jego oczekiwaniom, jasne i przestronne, bez zagracających je na wpół ukończonych bądź porzuconych wynalazków, jakich można by było się spodziewać w takim miejscu. Dopiero po chwili Howard zorientował się, że jego oczekiwania zostały spełnione więcej niż z nawiązką – wszystkie inne pomieszczenia były po prostu niemal kompletnie zabudowane przeróżną machinerią. Dla przykładu, automat do parzenia owej herbaty... można było powiedzieć, że był w kuchni. Razem z wieszakiem na serwetki, bo tylko na to pozostało w niej miejsce.

- Angusie... my tak po prośbie przychodzimy... – powiedział Jackson z udawana nieśmiałością, gdy już wszyscy rozsiedli się z herbatą.

- Co? Już święta są? Opłatki rozdają? – zdziwił się rusznikarz.

- Czy masz może już gotowe zamówienie szeryfa Callahana? – spytał go Jackson.

- Już dawno. Przecież już wczoraj im dałem. - zdziwił się McGyver.

- Oj, Angusie, Angusie... przepraszam, ale czy nie dostałeś informacji że potrzebujemy więcej?

- Nie nazywaj mnie!... Nie, nie dostałem.

Jackson spokojnie napił się herbaty z przygotowanej filiżany.

- Tak więc, przyjacielu, potrzebujemy odrobinę więcej... i to bardzo szybko... ekspresem powiedziałbym. - po czym pociągnął kolejnego łyka.

- Hm... więcej powiadasz? – McGyver przetarł dłonią podbródek. - W ogóle co to za checa za tymi nabojami? Czy ten tutaj nadał robi za generała Konfederacji?

Jackson spojrzał na Londerna z wyrazem nieukrywanego zdziwienia. Ten zaś w pośpiechu usiłował sobie przypomnieć, co konkretnie szeryf powiedział rusznikarzowi poprzednim razem, przeklinając się w myślach za brak okazywanego wtedy zainteresowania. W końcu dyskretnie podszedł do Jacksona i z całą siłą spróbował "nakłonić" doktora do schylenia się, po to by mógł mu opowiedzieć na ucho co wymyślił szeryf.

- Słuchaj no... Callahan ostatnio jak tu byliśmy zaczął gadkę o rebeliantach itd... W każdym razie to nie imperium i rebelia tylko inne pierdoły.. Zresztą nieważne! Jak coś to jestem wielkim generałem i tego się trzymajmy.. A teraz jesteśmy w tajnej misji, ponieważ na froncie znowu dzieją się dziwne rzeczy i trza ruszyć do boju... jasne?

Szok Jacksona został bardzo dobrze zamaskowany kolejnym łykiem herbaty.

- No właśnie, tak... że tak powiem, potrzebujemy tej amunicji właśnie do wsparcia naszej akcji. – powiedział po chwili.

- A 50 sztuk nie wystarczy? Co wy, będziecie w nich pływali, czy co? – spytał podnosząc brwi McGyver.

- No cóż... nasza armia jest dość liczna... – zaimprowizował Jackson.

- Jaka armia? – zdziwił się McGyver. - Przecież to miała być dezinformacja? Atrapy sobie do tego zróbcie, wyjdzie taniej.

- Tak zaiste jest.. Jako generał ten tego.. Muszę mieć dobrze wyekwipowanych ludzi, dlatego też potrzebujemy znacznie więcej. - dodał zastępca szeryfa.

- Jaki generał? Przecież miałeś pan być tylko udawać. - przypomniał Londernowi McGyver.

- Niestety... Podstęp się nie udał... I teraz czas wytoczyć ciężką broń. - zmyślił na poczekaniu Londern.

- Ciężką broń? To kupcie sobie normalne naboje, taniej wam wyjdzie. Czy ja wyglądam na sklep wielobranżowy? – zirytował się rusznikarz.

- No wiesz doktorku... - podjął po chwili Howard - trzeba przygotować całą tą hołotę w najlepsze specjały na dostępne najbardziej nielicznym, przez robionych najbardziej nielicznych , a przez to najlepszych kowali w okolicy, by jak najbardziej nieliczną armię zaopatrzyć w jak najbardziej liczne środki, które posłużą do najbardziej licznych uśnięć przeciwnika... Chyba jasno się wyrażam, prawda? - zastępca szeryfa spojrzał najpierw na doktora, po czym przeniósł swój wzrok na McGyvera.

- Nie. - pokręcił zdecydowanie głową ten ostatni.

- Dobra. Chodzi o to, że jest nam potrzebna względnie jak najlepsza broń... z jak najlepszą amunicją... – doktor zaczął z innej beczki.

- Panie doktorze, czy ja na sklep wyglądam? Amunicję to sobie możecie w sklepie kupić... tak samo jak broń.

- Problem w tym, Angusie, że jesteś najlepszy w okolicy i dlatego zwracamy się do ciebie. – powiedział Jackson.

- A naprawdę potrzebujemy tej specjalnej amunicji. – dodał Londern. - I to na jutro. Chyba, że da radę szybciej.

- Jaka tam ona specjalna... - skrzywił się rusznikarz. - Już temu... Calabanowi mówiłem, że srebro się na czubek nie nadaję...

- Tak wiemy, wiemy... ale to nie zmienia faktu że potrzebujemy właśnie tej amunicji. - ostatnie słowa wypowiedziane bardzo dobitnie.

- Przecież ona nam się wam na nic nie nada! – odpowiedział równie dobitnie McGyver.

- Jak zrobisz będzie na pewno dobrze. - podsumował Howard.

- Jakbym nie zrobił, to normalna amunicja będzie lepsza... – rusznikarz zaczął mówić powolnym, cierpliwym tonem. - Chociażby tę śmieszne srebrne kule, co je dla ciebie robiłem, doktorku... I tę srebrne, co je robiłem dla tego czarnego... I tę srebrne, co je robiłem dla tego księdza... A, właśnie, jedziecie do miasteczka? To mu możecie paczuszkę podrzucić.

Wzmianka o „księdzu” i „czarnym” skutecznie przykuła uwagę obu panów.

- Jakiego księdza?! I jakiego czarnego?! – zapytali niemal jednocześnie.

- No, takiego na czarno ubranego... – wzruszył ramionami rusznikarz. - Tego co miał tego kolta z długą lufą... pewnie sobie kompensuje...

- Sage... - powiedział grabarz po chwili.

- A... możliwe, że tak się przedstawiał. – skinął McGyver głową.

- Moment.. Ale który ksiądz potrzebuję srebrnych kul?! – Londern przeszedł do drugiego punktu.

- No, a ten ksiądz.. przyszedł tutaj taki, koło południa... wysoki, brodaty, w brązowym surducie... Wszedł, boga pozdrowił, i o srebrne kule poprosił. Mówił, że je potrzebuję, żeby tę... wynaturzenia tępić. Nie śmiałem księdzu oponować, tym bardziej, że płacił gotówką. – usłyszał w odpowiedzi.

Londern spojrzał tylko na Jacksona, niezdolny jeszcze pozbierać myśli do kupy, po czym spojrzał na rusznikarza.
- Ksiądz, który potrzebuje srebrnych kul, - zaczął wyliczać. - Sage, nowy szeryf, kilkumetrowy doktor, paniusia z dobrze podkreślonymi walorami... Co jeszcze mnie tutaj spotka...

- Też może chcecie srebrne naboje? Tyle ich teraz narobiłem, że jedna setka w te czy wewte nie robi różnicy... - westchnął rusznikarz.

- No cóż, Angusie, setka... my tu mówimy o skrzynkach. Potrzebujemy ich pięć.

- Pięć!... Co wy, na wojnę idziecie? - McGyver wyjątkowo nieszczęśliwie wybrał moment na wzięcie łyku herbaty.

- Owszem.. - odpowiedział Londern

- Dwa i pół! Przecież to!.. - McGyver chyba go nie usłyszał.

- Wojna.. - dokończył za niego Howard - Na jutro. - dodał jakby niewinnie.

- Na jut!... – widać było, że jeszcze jedno takie zdanie, a Howard będzie miał kolejnego klienta.

- Spokojnie Angusie. Krótka odpowiedź, czy do 10 rano się wyrobisz? - to powiedziawszy doktor wstał i skierował się do wyjścia lekko szturchając Londerna żeby zrobił to samo.

- Zaraz, gdzie idziecie? Nie powiedzieliście mi co konkretnie chcecie, i nie powiedzieliście, czy możecie wziąć paczkę, więc nie mogę udzielić wam żadnej „krótkiej odpowiedzi”. – zastopował ich rusznikarz.

- Chcemy taką amunicję, jaką zamówił szeryf Callahan. – sprecyzował Jackson.

- Takiej amunicji w ilości dwóch i pół tysiąca sztuk na pewno nie zdążę zrobić do jutra. Nie zdążę jej zrobić nawet w ciągu tygodnia. Nie dlatego, że nie chcę, ale dlatego, że nie mogę, bo nie mam odpowiednich materiałów. – zdruzgotał jego nadzieje McGyver.

- A jeśli miejscowi górnicy zaoferują swoja pomoc w dostarczeniu srebra? - spytał Howard. Angus obrzucił go zniesmaczonym spojrzeniem.

- Srebra mi wystarczy, dziękuję bardzo. – powiedział sarkastycznie. – tutaj chodzi o rtęć, której już prawie nie mam. Na jutro, to mogę wam zrobić klasyczną srebrną amunicję.

Londern spojrzał niepewnie na Jacksona, który wzruszył ramionami.

- W porządku. – powiedział.

- Dobrze... W takim razie do sprecyzowania zostały dwie sprawy. Po pierwsze, cena całego zestawu będzie wynosiła dwa i pół tysiąca dolarów. – stwierdził McGyver.

Jacksona uniósł na to brew, natomiast Londern zatrzymał się w pół drogi pomiędzy opadniętą szczęką a głośnym gwizdnięciem.

- Po dolarze za sztukę, tak? – upewnił się.

- A po drugie, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale pańska... broń osobista nie strzela chyba kulami kaliber .45, prawda? – zauważył z satysfakcją bystrego obserwatora rusznikarz.

Jackson otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale po chwili je zamknął.

- No, ja mam kaliber czterdzieści pięć... – odezwał się Londern.

- Ale ja nie mam! I o ile dobrze pamiętam, to nasza znajoma też nie! – warknął na niego Jackson. Przez chwilę się zastanawiał, pocierając w zamyśleniu dłonią brodę.

- A jaki ona ma kaliber? – zapytał Howard, gdy owa chwila zaczęła się nieco przedłużać. Jackson go zignorował, ale podjął decyzję.

- W takim razie zamawiamy tak: pięćset kul kalibru .38, czterysta pięćdziesiąt kul kalibru .45, i dodatkowo to, co zamawiałem wcześniej: śrut, i breneki. Powiedzmy pięćdziesiąt kul i sto porcji śrutu.

- W porządku. – skinął głową McGyver, zapisując coś na wyciągniętym skądś notatniku. – To będzie około tysiąca dwustu dolarów. Pozwolę zapłacić przy odbiorze, jeżeli zawieziecie tą paczkę do miasta.

Samuel Jackson skinął głową, po czym potrząsnął delikatnie ręką rusznikarza, pieczętując umowę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Pią 12:11, 27 Sty 2006    Temat postu:

John Adalbert Callahan ocknął się gwałtownie ogarnięty poczuciem lęku. Przez jedną chwilę miał całkowitą pewność, że gdy tylko otworzy oczy, spojrzy prosto na ostatni widok w swoim życiu: lufę wrednie wyglądającego rewolweru. Moment późnej zreflektował się jednak – wokół słyszał tylko szum lasu, szmer wody w strumyku, poćwierkiwanie ptaków... oddech kobiety leżącej u jego boku.

Katherine Pryde.

Otworzył oczy i ostrożnie, by jej nie obudzić, odwrócił głowę i spojrzał na nią. Chwilę później jej oczy otworzyły się, wpatrywały się przez jedno uderzenie serca na niebo, potem spojrzała na niego, uśmiechnęła się, i przekręciła na bok.

- Panno Pryde… - odezwał się.

- Panie Callahan... – odpowiedziała uśmiechając się szerzej. Jej oczy opadły ku dołowi, po czym rozszerzyły się w udawanym szoku na widok wypukłości malującej się pod kocem na wysokości jego pasa.

- Ależ panie Callahan, jak to przystoi? – zapytała kpiącym tonem.

- To... jest... eee... normal... – zaczął nieśmiało John, ale urwał, gdy Kitty zarzuciła mu nogę na biodro. Sekundę później doszedł do wniosku, że dżentelmeni nie powinni niczego odmawiać damom.

Otoczył ramionami jej drobne ciało i przycisnął ją mocno do siebie. Kitty leżała teraz na nim, przytulając się do niego całym ciężarem. Oboje pocałowali się, i już chwilę później bez pośpiechu zaczęli poruszać się wspólnym rytmem, już razem złączeni.

Roztańczone czubki jej piersi otarły się o jego ciało, gdy nachyliła się znów nad nim i spojrzała mu prosto w oczy. Wyczuła, że sięga szczytu, toteż wpiła się w jego usta dokładnie wtedy, gdy się w niej spełniał. Moment później ona wydała z siebie cichy, niski jęk i z kolei on poczuł, jak ona łagodnymi, wydłużonymi skurczami dociera do swojego prywatnego nieba. Pozostali złączeni razem, ciągle tylko na wpół rozbudzeni.

- Mogę w końcu zapytać, co to... czym mogę zawdzięczać tą przyjemność? – zapytał w końcu, gładząc ją po twarzy. Kitty wtuliła się w jego pierś, przeczesując palcami jego włosy.

- W tej robocie spotykamy różne rzeczy... – powiedziała w końcu cicho. – Rzeczy, które pozostają w pamięci. Które nie powinny się dziać i które... – zawahała się. – I w końcu, za którymś razem, człowiek może mieć już po prostu dość. Stracić poczucie celu, zapomnieć o co walczy i jak walczy. I wtedy... – jej dłoń przesunęła się po jego twarzy, kierując się liniami rysów – wtedy trzeba to z siebie wyrzucić. Przypomnieć sobie, że ciągle jesteśmy ludźmi, że jesteśmy lepsi od tego całego syfu, żeby nie dać się sprowadzić do poziomu tych wszystkich wynaturzeń, by powiedzieć sobie, że ciągle jesteśmy lepsi, że ciągle żyjemy... i że się nie damy.

- Myślę... – jego dłonie splotły się razem na jej plecach – myślę, że to mądra zasada. Wyszaleć się raz na jakiś czas. – uśmiechnął się do jej, chwytając wargami jej palce.

Przez chwilę leżeli tak, nie odzywając się już więcej. John wciągnął w końcu w płuca haust chłodnego porannego powietrza i przesunął się lekko. Kitty w końcu stoczyła się z niego i oparł się na łokciu, raz jeszcze przypatrując się uważnie jej twarzy.

- Wydaje mi się, że powinniśmy już wracać. - powiedział w końcu z wahaniem. Kitty wykrzywiła usta na tą myśl.

- Masz chyba rację. – powiedziała z westchnieniem.

Oboje powoli, jakby niechętnie, wyplątali się ze swoich objęć. John ze stęknięciem zmusił swoje zesztywniałe kończyny do ruchu, podczas gdy Kitty przeciągnęła się szeroko, prezentując światu swoje kuszące krągłości. Szybko naciągnęli na siebie swoje nieco pomięte ubrania, przyłapując się chwilę później z zażenowanymi uśmiechami na dyskretnym sprawdzaniu czy ich broń wychodzi gładko z kabur.

Mając do wyboru racje żywnościowe teraz, lub ciepły posiłek za godzinę, jednogłośne zdecydowali się na to drugie. Ich konie, skubiące z filozoficznym spokojem trawę były dokładnie tam, gdzie je wczoraj zostawili, toteż po krótkich ablucjach w strumyku i zaspokojeniu pragnienia ruszyli w powrotną drogę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Śro 23:58, 15 Lut 2006    Temat postu:

Tego rana jedynym dźwiękiem dobiegającym z biura szeryfa było miarowe acz bohaterskie pochrapywanie zastępcy szeryfa. Poprzedniej nocy bowiem po powrocie do miasteczka Londern postanowił poszerzyć swoją wiedzę na temat szeroko pojętych „anomalii” i w tym celu udał się do ratusza, by przejrzeć wszelakie dostępne archiwa. Oczywiście, w efekcie znacznie wzbogacił swoją wiedzę na temat przeszłych ataków dzikich zwierząt, jak również niewyjaśnionych zaginięć, jednak wiedza owa była dosyć uboga w konkrety – co więcej, w połowie nocy zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie wyróżnić, które z artykułów opisują prawdziwe wydarzenia, a które są jedynie efektem pobożnych życzeń dziennikarzy.

W końcu, gdy złapał się na tym, że po raz kolejny przysypia z głową zagrzebaną w starych gazetach, zniechęcony postanowił się udać na spoczynek, toteż odruchowo skręcił w stronę swojego skromnego przybytku. W połowie drogi jednak się zreflektował – tak jakoś biuro szeryfa, ze swoimi solidnymi ścianami i okratowanymi oknami wydawało mu się bardziej bezpieczne od jego „rezydencji”. Czym prędzej odwrócił się więc na pięcie i udał się do biura szeryfa.

Fakt, że w środku nikogo nie zastał może dałby mu coś do myślenia, ale w chwili obecnej był zbyt zmęczony, by jasno myśleć. Usiadł więc wygodnie na krześle i zapadł w słodką drzemkę.

***

Poranek tego dnia w opinii Johna Callahana był wyjątkowo pogodny (przynajmniej w porównaniu z poprzednimi). Promienie słońca intensywnie pracowały nad wysuszeniem resztek wilgoci z kałuż, a świeże, rześkie powietrze z każdym oddechem napełniało go animuszem.

Tak więc, idąc w tak piękny dzień środkiem ulicy, pozdrawiany uprzejmie przez mieszkańców miasteczka, John Callahan zdecydowanie czuł się na siłach stawić czoła nowemu dniu.

Przed wejściem do swojego biura poświęcił jednak chwilę, by przybrać bardziej urzędowy wyraz twarzy. A pozbywszy się niefrasobliwego uśmiechu nacisnął klamkę, otworzył drzwi... i stanął naprzeciwko swojego zastępcy, czule bujającego w objęciach Morfeusza.

Przez chwilę przypatrywał mu się badawczo, jednak biorąc pod uwagę fakt, że Londern nie był ani rozczochrany, ani rozchełstany, ani porozpinany w intymnych miejscach doszedł do wniosku, że Howard po prostu śpi.

Tymczasem na ulicy pojawił się doktor Jackson, który w końcu doczekał się przybycia szeryfa. Zapukał więc jak zwykle do drzwi biura i nie czekając na odpowiedź wszedł do środka.

- Howard! Pobudka! – krzyknął John tonem głosu, który bardzo usilnie starał się nie być tak oczywiście radosny. - I tego... Dzień dobry, doktorze. Ładny dzień mamy, nieprawdaż?

- Sir, tak jest, sir! - Londern zerwał się z krzesła, przy okazji je przewracając i popatrzył na lewo, na prawo, aż w końcu natrafił na wzrok szeryfa i doktora.

- Ooooo, witam. A jak Wy się tutaj znaleźliście? Chyba musiałem ciutkę przysnąć... Jakieś wieści? – zapytał, bezwstydnie maskując szerokie ziewnięcie.

Callahan otworzył usta, żeby odpowiedzieć, jednak przerwało mu przybycie Michaela Sage’a.

- O nie.. A Ty tu czego? – odezwał się ponuro Londern.

- Mam... wieści, drogi Howardzie. Nie dziwi Was nieobecność panny Pryde? Zdaje się ze było włamanie w jej domu. – powiadomił wszystkich Sage.

- Co? - prawie krzyknął szeryf, ale pohamował się nieco. - I dopiero teraz o tym nam mówisz!

- Włamanie? A gdzie ona była w nocy? Ktoś wie? - grabarz bardzo wymownie zerknął na szeryfa. - I co do jasnej SING SONG Ty robiłeś w jej domu, Mike?

- Nie widziałem dokładniej co się stało, zajrzałem jedynie do środka, jeśli się nie mylę są tam ślady krwi i walki...

- Natychmiast tam idziemy! - zadecydował Callahan.

- Ty tu jesteś szeryfem, szeryfie. – stwierdził nieco tautologicznie Londern.

- Ale ja jeszcze chciałem opowiedzieć, co widziałem w willi. – przypomniał Sage.

- Prawdopodobnie porwano pannę Pryde. Wszystko inne może zaczekać - znacząco stwierdził Jackson, po czym wyszedł za szeryfem.

***

Kilka minut później cała drużyna znajdowała się już w pokoju na piętrze redakcji, który zajmowała Kitty Pryde.

- Przytulna rudera. - stwierdził Howard, rozglądając się dookoła i krzywiąc się na widok widocznych zniszczeń.

- Wiesz, to miejsce na pewno wyglądało lepie przed paroma godzinami. – przypomniał mu oczywistą rzecz Sage.

- Ta dziennikarka musiała mieć naprawdę OSTRĄ jazdę.. John.. Ty z nią miałeś zrobić mały rekonesans.. Powiedz mi co się działo jak skończyliście? – zagadnął konwersacyjnym tonem Londern.

- Jaką jazdę, debilu? – Callahan, choć bardzo się starał, nie mógł całkowicie pozbyć się śladów irytacji ze swojego głosu. - Wróciliśmy rano do miasta i się rozdzieliliśmy, żeby zjeść śniadanie!

- Hmm, myślicie, że szeryf jest na serio taki nieświadomy, Londern? – rzucił na pozór obojętnym tonem głosu Sage.

- Nieświadomy? O co Ci znowu chodzi Mike? – uniósł brwi Howard.

- Może to bezpodstawne zarzuty, ale jakoś mi to podejrzane, choć z drugiej strony... – skrzywił usta Sage. Callahan odwrócił się w jego stronę z wyraźnie zniesmaczonym wyrazem twarzy, co Londern wykorzystał, by zmienić rozmówcę.

- Jazdę - chodziło mi o to co się tutaj działo po tym jak się rozstaliście.. Czyżbym coś przeoczył, Callahan? – zapytał z sarkazmem.

- Czy ty jeszcze się nie obudziłeś? - zapytał Callahan głosem, w którym zdziwienie mieszało się równo z niesmakiem. - To się zdarzyło po tym jak się rozdzieliliśmy! W jaki sposób ja miałbym z tym mieć coś wspólnego?!

Jackson do tej pory milczał, ale nagle huknął do Callahana:
- Czy możesz mi powiedzieć co robiłeś z Kitty?! – jego dłonie nagle chwyciły Callahana za ramiona, przyszpilając je żelaznym uściskiem do ściany.

- Eee, ja zadaję to samo pytanie, tylko delikatniej... – zirytował się lekko Londern. – I czy mógłbyś mi nie wrzeszczeć nad uchem doktorku? – dodał, wznosząc się na poziom decybelowy doktora.

- Co u licha? Przeprowadziliśmy zwiad, spędziliśmy noc w lesie, a rano wróciliśmy do miasta! Ostatni raz ją widziałem pół godziny temu! – sapnął Callahan.

- Ej, doktorku spokojnie, on ma nam coś powiedzieć, zanim go odpowiedzią zadusisz. – zwrócił lekarzowi uwagę Sage. Jackson jednak, zaślepiony złością, nie zwracał na to uwagi.

- Noc?! – warknął.

- Tak! Noc! - wycharczał Callahan.

- I myślisz że ci uwierzę na słowo? Mów draniu, co zrobiłeś z Kitty!!

- Nic!! – powtórzył Callahan.

- Ciszej! - wrzasnął tak głośno Howard na doktora, tak iż ten teraz już nie mógł go nie usłyszeć. - I puść wreszcie Callahana... Nie zapominaj ze to nadal jest szeryf...

- Szeryf? A co o nim wiemy? Pojawił się kilka dni temu i zaczął rządzić!! – krzyknął doktor.

- Ej, ej, spokojnie. Może mówi prawdę, więc daj mu szansę... – próbował go udobruchać Sage. - Choć wątpię... – dodał pod nosem.

- Co z nią miałem niby zrobić! Dziesiątki osób widziały jak wjeżdżaliśmy! – odwrzasnął Callahan, tracąc z wolna nad sobą panowanie. Londern zacisnął z irytacją usta, po czym podjął decyzję. Tą sytuację trzeba było rozwiązać szybko. Tu i teraz. A jeżeli Jackson nie odpowiadał na ustną perswazję...Zwodniczo wolnym ruchem wyjął z kabury rewolwer, którego lufę Jackson poczuł chwilę później na potylicy.

- Albo się uspokoisz doktorku, albo zaraz Ci zrobię ogromna dziurę w tym Twoim łbie. - powiedział Londern z zadziwiającym spokojem. Ku jego zdumieniu jednak, nawet to nie podziałało – cały świat Jacksona zdawał się skupiać teraz wyłącznie na Callahanie.

- Cholera jasna. Chcecie się pozabijać nie wiedząc co się stało z Kitty?! - Sage usilnie próbował wbić doktorowi do głowy chociaż odrobinę rozsądku. Callahan w pewną dozą odosobnienia zastanawiał się przez moment, czy aby nie pójść w ślady Londern, jednak biorąc pod uwagę, że całe jego siły w tej chwili poświęcały próby rozwarcia uścisku Jacksona, doszedł do wniosku, że jest to raczej chybiony pomysł.

- Nie żartuję. – Londern zdecydowanie zaczynał tracić cierpliwość. - Masz pięć sekund na puszczenie Johna...

- Londern, my się znamy nie od dzisiaj... – Jackson wreszcie raczył zauważyć jego wysiłki. - A ten obcy był ostatnią osobą, która widziała Kitty! Więc nie mów mi ze mu ufasz na tyle!

- Ten „obcy” jest szeryfem i uduszenie go nic ci nie da! Więc puść go do jasnej SING SONG i posłuchaj co ma do powiedzenia! – odpowiedział ze złością Londern.

- Cholera, daj mu się wypowiedzieć później go zabij, Jackson! – dodał Sage.

Z lekkim wahaniem Jackson rozluźnił swój uścisk, pozwalając szeryfowi upaść na ziemię. Jednak daleki był od uznania siebie za pokonanego – gdy Callahan wstał na nogi, doktor już trzymał go na muszce swojego Wygara.

- Chyba ktoś was tu ostro przyślepił... – syknął przez zaciśnięte zęby Sage.

- Zamknij się Sage! - ryknął wściekły Howard - A ty, Jackson, schowaj gnata i się uspokój!

Coś w jego głosie dotarło chyba do Jacksona, który doszedł do wniosku, że nie pertraktuje się z lufa przystawiona do głowy. Jego broń powędrowała więc z powrotem ku kaburze, powodując zauważalny spadek napięcia w pokoju.

- Święty... - mruknął Mike. Wydawanie z siebie głosu w tym momencie było jednak błędem, o czym przekonał się chwilę później.

- Sage! – Jackson odwrócił się do niego z wściekłością. - Ty też mogłeś z tym mieć cos wspólnego! O tobie też nic nie wiemy! Może też jesteś sługusem tych diabelskich pomiotów?!

- Tak, doktorze. Nie ufaj Irlandczykom, szczególnie tym z Coltami Buntline. – parsknął Mike.

- Jak on jest sługusem diabła to ja jestem świętą krowa w Abu Dabi... - sarkastycznie stwierdził zastępca szeryfa.

- Posądzajcie mnie o wszystko, ale nie o TO i to, że jestem sługusem diabelskiego pomiotu. - dodał Sage.

Callahan wstał, otrzepał się trochę z kurzu, po czym sięgnął do kieszonki kamizelki, by wyjąć z niej błyszczącą, okrągłą gwiazdę - odznakę Strażników Teksasu. Nie chciał tego ujawniać, ale w takiej sytuacji...

- Patrzcie! Nie jestem bandziorem, wręcz przeciwnie! - wyrzucił z siebie dość bezradnym tonem głosu.

- Każdy taka może sobie sprawić! - doktor parsknął na widok odznaki.

- Tak? I jak sądzę każdy może sobie też sprawić Biblię Strażników do kompletu!? – spytał ironicznie Callahan, produkując z kieszeni powyższą.

- Co do...? – w odróżnieniu od doktora Sage najwyraźniej nie miał zamiaru poddawać w wątpliwość kompetencje Callahana. Jackson jednak miał właśnie taki zamiar, sądząc po sposobie, w jaki jego ręka zaczęła błądzić w okolicy kolby jego broni.

- Myślę, że jesteś nam winien te wyjaśnienia. Czemu byłeś tak miły i usłużny w stosunku do Pryde ostatnimi czasy? – zapytał dziwnym tonem głosu Sage.

- Ostatnimi czasy? Wczoraj ją poznałem! – oświecił go szeryf. – Słuchaj no, Jackson... – odwrócił się w jego stronę, a jego ręka wykonała dziwny gest... chwilę później materializując się na wysokości klatki piersiowej doktora... mocno zaciśnięta na rękojeści jego Peacemakera. Jackson odruchowo drgnął, ale w porę się powstrzymał.

Londern i Sage jednak się nie krępowali – spojrzawszy na siebie porozumiewawczo wymierzyli swoje gnaty zarówno w Callahana, jak i w Jacksona.

- To jest moje wyjaśnienie, doktorze. - powiedział spokojnie Callahan. Nawet jeżeli był świadom wymierzonej w siebie lufy rewolweru, to nie dał po sobie tego poznać. - Gdybym pana chciał zabić, dawno pan by już nie żył. Gdybym pana chciał zabić w tej chwili, to też nie byłby pan w stanie mnie powstrzymać. To dotyczy i was, optymiści. - warknął na dwóch pozostałych.

Doktor nie miał najwyraźniej zamiaru prowokować szeryfa, toteż uniósł ręce w geście spokoju.

- Nie ufam ci Callahan... - syknął przez zęby. - Co zrobiłeś z Kitty?

- Tak, wytłumacz się w końcu szeryfie, a rozpatrzę opcję opuszczenia lufy. – dodał Sage.

- Nic. Z nią. Nie zrobiłem. - powiedział szeryf pozornie spokojnym tonem głosu. - Spędziliśmy noc w lesie, wróciliśmy wcześnie rano. Widziało nas kilka osób. – mówiąc to zakręcił młynka rewolwerem, po czym wsunął go do kabury. Zarówno Sage, jak Londern również poszli w jego ślady.

- To jest dowód mojej prawdomówności. - powiedział cicho Callahan. – To, że jeszcze żyjesz.

- No... wreszcie spokój.. – odetchnął Howard. – I nie bądź taki pewny Callahan.. Już nie takich załatwialiśmy kiedyś z Sage’m. – dodał. Szeryf tylko obrzucił go spojrzeniem, po którym Londern nieco zwątpił w prawdziwość swojej wypowiedzi. Zmieszany odchrząknął głośno.

- I mam ci w to uwierzyć? – zadziwiające, ale Jackson ciągle nie ustępował.

- A masz powód żeby mi nie wierzyć? - John zmierzył Samuela twardym spojrzeniem.

- Tak, cale mnóstwo... – odparował Jackson.

- Tak? Jestem bardzo ciekawy jakie. Kogo zraniły przydupasy Lupina? Kogo chciały rozerwać na strzępy jego wilkołaki? Kto własną piersią chronił ją przed tymi wilkołakami, gdy ktoś kogo nazwiska nie wymienię uznał za stosowne ją uśpić? – wyliczał po kolei Callahan.

- Eee, myślę, że chodziło tu o uzyskanie zaufania. Nie wiemy jak dzialasz szeryfie. - Sage należał.

- Właśnie... jakoś wychodziłeś z tego bez szwanku... – zauważył Jackson.

- Beż szwanku? - parsknął Callahan. - Sam wyjmowałeś mi kulkę z ciała.

- To prawda, jakoś się wylizałeś. Ale każdy ryzykował... To jeszcze nie są dowody. – oświadczył Howard.

- Każdy ryzykował, ale tylko ja i doktor zostaliśmy ranni. – przypomniał mi Callahan.

- No to nam jak jesteś taki mądry pokaż te rany! – krzyknął Jackson.

- Hej! Wszyscy widzieliśmy jego rany.. To nie powód aby nam się tutaj rozbierał... - parsknął Londern.

- A właśnie że powód... – upierał się Samuel. - Pokaż rany szeryfie!!

- Co chcesz przez to osiągnąć, Jackson? – zainteresował się Londern.

- Moja sprawa! – zbył go Jackson.

- Już ją widziałeś! – zirytował się szeryf. - Sam wyciągałeś z niej kulę! Na miłość boską! Nie będę się teraz rozbierał żeby pokazać ci coś, co widziałeś i sam szyłeś!

Sage przewrócił oczyma, po czym podszedł do biurka pod oknem. Jego uwagę zwróciły pobrudzone i zmięte kartki leżące na wierzchu. Wziął jedną z wierzchu, odsłaniając widniejący pod spodem wyraźny odcisk buta, wzbogaconego o kilka sprasowanych pacynek błota które się od niego oderwały.

- Ej, a co to za ślady? – skierował zapytanie w stronę reszty. Howard spojrzał na biurko.
- Co to jest? – zainteresował się.

-Eee, wygląda na, uech, cuchnące błoto. – stwierdził Sage.

- Błoto? - spytał zastępca szeryfa podchodząc do najemnika. To wreszcie zwróciło uwagę doktora.

- Jeszcze z tobą nie skończyłem Callahan! Trzymaj ręce na widoku. – mruknął z wyraźną groźbą w głosie, po czym podszedł do biurka.

- Zobacz sam. - powiedział Sage wskazując odcisk.

Jackson wyciągnął z kieszeni drewnianą szpatułkę i pogrzebał w tym błocie, podczas gdy szeryf z irytacją potarł twarz dłonią. Nie wiedział, na czym polega problem Jacksona, ale chwilowo postanowił się z nim nie spierać, wdzięczny za chwilę oddechu. Razem z innymi podszedł do biurka.

- Odejdź od tego Callahan! – ostrzegł go Jackson. - Nie ufam ci! Londern przejmuje dowodzenie. Jesteś w końcu zastępcą tego... szarlatana...

- Hola! Nie mam takich uprawnień! - zaprotestował słabo Londern.

- Niech ci się za dużo nie wydaje, Jackson. – parsknął Callahan. - Nie możesz mnie odwołać.

- Ale mogę ci zrobić konkretna dziurę w głowie. To taki tutejszy sposób odwoływania szeryfów. – rzucił pogróżką Jackson.

Callahan zacisnął dłonie w pięści, próbując się opanować.

- A co TY robiłeś rano? Coś taki skory do zwalania winy na mnie? - przeszedł do kontrataku.

- Ja nie spędziłem z Kitty nocy w lesie! – rzucił oskarżenie Jackson.

- Ja nie spędziłem z nią ostatniej pół godziny! - odgryzł się Callahan.

- Jackson stul pysk w końcu i zajmij się badaniem tej dziwnej sytuacji! Taki jest twój zawód! Badanie! Wiec rusz swoją czarną mózgownicę i zacznij myśleć jak na doktora przystało! - w końcu Howardowi puściły nerwy. Obaj mężczyźni przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie, rzucając swoje najlepsze twarde spojrzenia, i to w końcu Jackson był tym, który z parsknięciem odwrócił spojrzenie i odwrócił się z powrotem w stronę biurka.

- Chyba gdzieś widziałem takie błoto... - powiedział z zauważalnym wahaniem w głosie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Śro 1:56, 22 Lut 2006    Temat postu:

Pół godziny wcześniej...

Kitty otworzyła drzwi, lecz zanim weszła do środka budynku, obróciła się z szerokim uśmiechem, tęsknie patrząc w stronę odjeżdżającego Callahana. Było jej baaardzo dobrze, a wizja kontynuacji romansu tuż po ewentualnym zdekapitowaniu panów Lupina i Fromage’a napełniała ją dziką radością. Poza tym, wizja związku z lokalnym szeryfem dawała pewne dziennikarskie... hmmm... możliwości. Pikanterii dodawał również fakt, iż Callahan był Strażnikiem Teksasu. Jednak najważniejsze było to, że jak na niezbyt doświadczonego z porządnymi kobietami, był naprawdę niezły w... ekhem... łóżku, a Kitty zamierzała go jeszcze podszkolić.

Gdy sylwetka lokalnego strażnika praworządności zniknęła za najbliższym domem, Kitty weszła do środka. Weszła po schodach i otworzyła drzwi do swojego mieszkania. W salonie panował jak zwykle lekki nieład, mogący przyprawić o zawał bardziej pedantycznego lokatora. Zdjęła pas z bronią, rzuciła go niedbale na stół pod oknem, jak zwykle zasłany papierami. Broń odbiła się od blatu i spadła za niego. Kitty zaklęła pod nosem, ale nie zamierzała jej podnosić. Czuła się dosyć... zmęczona, mimo że zmęczenie było bardzo przyjemne. Potrząsnęła głową, by rozpuścić resztki rozplecionego już w nocy warkocza. Zdjęła buty, runęła na fotel, oparła nogi o stół i zamknęła oczy.

Zaczynała już zasypiać, gdy z sypialni doszły ją jakieś odgłosy. Wprawdzie ta rozsądniejsza część jej umysłu podpowiadała jej, że to zapewne szczury, lecz ta odpowiadająca za nawyki, ukształtowana w Agencji, nakazała jej wstać i zajrzeć do sąsiedniego pomieszczenia.

Co okazało się bardzo dobrym posunięciem. Ledwo bowiem Kat zdjęła nogi ze stołu i wstała z fotela, przez okno wbił się do pomieszczenia zarośnięty i dość niepięknie pachnący Meksykanin, lądując buciorami na biurku.

Pryde błyskawicznie odwróciła się i z niejakim zdziwieniem skonstatowała, że podobnych czterech panów znalazło się właśnie w jej salonie w bardziej konwencjonalny sposób. Przez drzwi. Szybki rzut oka na sytuację pozwolił jej zapomnieć o wydostaniu się z mieszkania bez walki. Desperacko rzuciła się w stronę biurka, jednak stojący na nim oprych z rechotem odkopnął pas z jej bronią poza jej zasięg.

Do diabła... Kity zmieniła nieco kierunek skoku i mocno przycisnęła pewien z lekka wystający sęk. Z trzaskiem otworzył się schowek, z którego wyskoczyło trzydziestocentymetrowe błyszczące ostrze. Dziewczyna zrobiła zamach w stronę okna, ale pierwszy napastnik uchylił się bez większego trudu. Uśmiechnął się, ale w jego oczach błysnęło zdziwienie, gdy zobaczył, że zdobycz bynajmniej nie jest taka bezbronna, jak mu się wydawało.

Meksykanin zmierzający do Kitty z jej sypialni jednak zawahał się na chwilkę. Rozkazy, jakie dostał, nie mówiły o uszkodzeniu dziennikarki, a raczej wręcz przeciwnie, miała zostać dostarczona cała i nienaruszona. Tę chwilę wykorzystała, próbując subtelnie rozpruć mu brzuch. Jednak i Kat nie miała w tej chwili nerwów ze stali, bo ostrze minęło ciało mężczyzny o dobry cal, zdołał się mimo wszystko uchylić. Jego kolega usiłował złapać Kitty za rękę, ale dziewczyna zdołała mu się wyrwać.

Facet spod okna skoczył w stronę Pryde, słusznie zakładając, ze jeśli spróbuje ją obezwładnić od tyłu, to istnieje szansa, że kosę w brzuch dostanie jego współpracownik. Niestety, nie zwrócił uwagi na wystający spod stołu fotel i zahaczył o niego jedną nogą. W rezultacie Pryde odskoczyła, a on wylądował na podłodze, boleśnie tłukąc sobie lewą rękę.

Dziennikarka zorientowała się, że nie utrzyma się w tym ciasnym pokoju, postanowiła się więc przebić na schody i spróbować uciec tamtędy. Pomysł był dobry, miała jednak problem z jego zrealizowaniem. Konkretnie, dwa problemy. Zbliżały się do niej od strony drzwi wejściowych i miały w rękach noże, które, obserwując zmagania kolegów, zdołały już wydobyć. Nagle napływająca adrenalina sprawiła, że Kitty bez specjalnego zastanowienia ciachnęła nożem najbliższego. Cios był wykonany na ślepo, więc z niejakim zdziwieniem zobaczyła na swoim nożu krew, a facet zawył, złapał się za brzuch i zgiął się w pół. Próbował jeszcze się wyprostować, ale z jękiem osunął się na kolana. Jego sąsiad, niewiele myśląc, zaatakował Kitty. Ręce mu się jednak trzęsły, bo właśnie zaobserwował wypływające wnętrzności swojego kumpla, więc minął Pryde o dobre kilka centymetrów.

Mężczyzna spod okna wstał z podłogi i usiłował uderzyć dziewczynę w podstawę czaszki. Nagły ruch Kitty sprawił jednak, że chybił. Dziewczyna próbowała się odgryźć, jednak precyzyjne wykonanie tego ciosu było w tej chwili raczej niemożliwe. W ostatniej chwili zmieniła tor ostrza, by zasłonić się przed ciosem napastnika z sypialni. Szczęśliwie, nie zdołał jej dosięgnąć, zbyt niezdecydowanie posługiwał się nożem.

Dziewczyna postanowiła wziąć nogi za pas. Robiło się tu zbyt tłoczno jak na jej potrzeby, poza tym przy tej machaninie nożem mogła w końcu oberwać, a nie uśmiechało jej się umieranie na zakurzonej podłodze na tym zadupiu... Prosperity Wells... Kto o tym zapomnianym przez Boga, ale nie przez wilkołaki, miasteczku, zasługiwał na ofiarę z jej życia? Chyba tylko jedna jedyna osoba. Która i tak wolała ją żywą.

Skoczyła w stronę drzwi, mijając po drodze wijącego się w kałuży krwi bandziora, jak i jego kolegę, który chyba rozważał, co jest bardziej ryzykowne: atak na dziennikarkę czy niewykonanie zlecenia.
Wypadła na podest schodów i natychmiast cofnęła się o pół kroku. Na schodach stali trzej inni panowie. Również z nożami. I bardzo nieprzyjemnym wyrazem twarzy. Z rozpędu uderzyła nożem w pierwszego i skrzywiła się, kiedy miękka tkanka ustąpiła pod naporem stali. Nienawidziła tego uczucia, gdy ciepły płyn spływał po ostrzu i lepił ręce. Wyszarpnęła ostrze i z zaskoczeniem stwierdziła, że facet stoi jak stał. Tylko oczy zmieniły się w dwie poziome kreski, a oddech stał się z lekka chrapliwy.
Dziewczyna cofnęła się o krok. Odwróciła się, gdy usłyszała tupot nóg za sobą. Oczywiście, panowie z salonu postanowili potowarzyszyć jej i na schodach. Szczęśliwie, nadal nie byli pewni tego, w jakim charakterze chcą zabrać ze sobą pannę Pryde i ich ciosy były tak niezdecydowane, że nie musiała się specjalnie wysilać, by ich uniknąć.

Rzuciła się na zranionego Meksykanina i próbowała go odepchnąć, by przebić się na schody. Mężczyzna odepchnął ją jednak. Zamrugała w niemym zdziwieniu i po raz pierwszy uświadomiła sobie grozę sytuacji. Jak dotychczas panowie nie wykazywali chęci pozbawienia jej życia, ale jęki rannego mężczyzny w pokoju mogły zmienić ich zdanie. I – co gorsze – ich było teraz sześciu. Ona jedna. A Gatling agencyjny w biurze szeryfa...

- Alto, senorita! – krzyknął ostrzegawczo Meksykanin, stojący niżej na schodach.
- Wal się, senor – syknęła przez zaciśnięte zęby.

Desperacko próbowała się przedostać na schody, bo czuła na plecach oddechy napastników z salonu. Postanowiła użyć starego wypróbowanego sposobu. Najbliżej znajdował się ten, którego już trafiła. Jakimś cudem trzymał się na nogach, więc dziennikarka postanowiła zakończyć pojedynek z tym panem. Kopnęła go z całej siły w jaja. Facet zgiął się wpół, ale... ustał na nogach.
Kat podświadomie otworzyła usta w niemym zdziwieniu.

Stojący za nią Meksykanin tym razem minął ją już o włos.
- Parelo, puta! – dobiegło ją od strony drzwi.
Pryde bezradnie popatrzyła w obie strony, postąpiła krok w stronę schodów. Nagle poczuła paraliżujący ból w plecach. Kolejny napastnik nie miał już szans nie trafić... Jęknęła cicho, wypuściła nóż z ręki, i osunęła się na kolana.

Straciła przytomność.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Pon 11:39, 06 Mar 2006    Temat postu:

– To jest zdecydowanie glina z kopalni McMuttona – powtórzył Jackson. – Nie raz i nie dwa miałem kupę zabawy z wydłubywaniem jej z podeszw po wizycie u niego.
Callahan doszedł do wniosku, że miał już tej sytuacji powyżej dziurek w nosie. Dość tego, koniec z miłym panem Johnem.
– Dobra, panowie, rozwiążmy to na dobre – powiedział twardym tonem – Jeżeli uważacie, że porwałem pannę Pryde, to wyjaśnijcie mi proszę, dlaczego nie zrobiłem tego będąc o rzut kamieniem od posiadłości Lupina, tylko dopiero wtedy, gdy wróciła do miasta, co? Może zaczęlibyście w końcu myśleć głową, a nie jajami? – warknął – I jeszcze co, umówiłem się z nimi, że za trzy dni mają porwać osobę, o której istnieniu nawet nie wiedziałem?
– A ty Sage, mówiłeś coś o "pozyskiwaniu zaufania". A może masz jakieś pojęcie, w jakim celu jako hipotetyczny człowiek Lupina miałbym pozyskiwać czyjekolwiek zaufanie? Może uszło to twojej uwagi, ale poprzednich dwóch szeryfów tego miasta po prostu zastrzelono; dlaczego według ciebie ten sposób postępowania miałby ulec zmianie?
– Eee, a czy ja pana posądzałem o bycie człowiekiem Lupina, drogi szeryfie? – wtrącił Sage.
– A nie? Czy nie twierdziłeś, że biłem się z ludźmi Lupina tylko po to, żeby uzyskać wasze zaufanie? – przypomniał mu Callahan – To co, sądzisz, że nie jestem jego człowiekiem, ale zarazem uważasz, że usiłowałem pozyskać wasze zaufanie? Niby po co?
Londern spojrzał na jednego, na drugiego po czym.. Buchnął śmiechem prosto w twarze Jacksona Sage'a oraz Callahana.
– Niezłe jaja się tutaj szykują! rzekł w przerwach na złapanie oddechu – Ha! Ha! Ha! Uff... Dobra panienki, jak już John przemówił to tej racjonalnej waszej części mózgownicy to proszę teraz się skupić na tym cholernym błocie, a ty małpia czarna dupo zacznij myśleć też głową i tym czymś co nazywasz mózgiem. W końcu jesteś...
Ku swojemu totalnemu zaskoczeniu Londern stwierdził nagle, że całe jego ciało dynda w powietrzu, trzymane w górze przez krzepki uścisk doktora. Ten zaś bez wysiłku podniósł go do góry, po czym Londern pognał na spotkanie z najbliższą ścianą, w którą uderzył z satysfakcjonującym uszy łomotem, po czym posłuszny prawu grawitacji osunął się na ziemię.
– Ej, doktorku, spokojniej, bo mi partnera uszkodzisz – oświadczył Sage znacząco kładąc dłoń na kolbie swojego rewolweru. Doktor spojrzał jednak na niego typ typem spojrzenia, które dobitnie uzmysławiało mu że na tym dystansie nic poniżej laski dynamitu nie zdołałoby powstrzymać go przez zrobieniem Mike’owi dużej krzywdy.
– Skoro mamy alkoholika z głowy... zajmijmy się poważniejszym problemem – Jackson był wciąż wściekły, jednak ten akt przemocy jakby pomógł mu spojrzeć na sytuację bardziej obiektywnym wzrokiem – Załóżmy szeryfie że masz rację... Co dalej?
Rozmowę przerwał im ruch pod ścianą – to oszołomiony Londern zaczął gramolić się na równe nogi, jednocześnie niezgrabnie usiłując wyciągnąć broń z kabury. W jego oczach tańczyły iskry gniewu, które jednak zniknęły jak zdmuchnięte gdy stwierdził, że patrzy prosto w bliźniacze lufy rewolwerów, które niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmaterializowały się w rękach Callahana.
– Może byście odłożyli spory na później i zajmiemy się zaginięciem panny Pryde? – Sage próbował desperacko załagodzić sytuację.
– Owszem, jak tylko Londernowi krew dopłynie do czaszki i zacznie myśleć... – odpowiedział mu szeryf. Pomieniony grabarz niepewnie mierzył to w Jacksona, to w Callahana, nie do końca pewien którego pierwszego chciałby zastrzelić.
– Daj spokój, Howie... zasłużyłeś na to – ostudził go ten drugi.
– Callahan, przysięgam ci, że już nigdy więcej nie będę ratował Twojego śmierdzącego tyłka z opresji! Masz moje słowo! – warknął groźnie zastępca szeryfa na.. szeryfa.
– Jasne, zastępco – szeryf wydawał się być tą deklaracją bardzo ubawiony.
– Dobra, Londern, zasłużyłeś, ok. Doktorku, szeryfie, ale proszę, odłóż egzekucję Howarda na później, mamy robotę do wykonania! – Sage konsekwentnie próbował trochę uspokoić sytuację.
– Sza... Mike.. To już zostanie miedzy nami... A ty.. pseudo doktorze, miej na uwadze, że już osłaniać ci tyłka nie będę... – przysiągł chłodno Howard.
– Oj uważaj, zastępco, bo jeszcze doktor przysięgnie, że nie będzie już opatrywał twoich ran – zauważył Callahan z przekąsem.
– Jakoś więcej mi ostatnio zadał ran niż opatrzył, wiec mówiąc krotko jebie mnie to – zbył go Londern.
Ciekawe, co powie, kiedy rzeczywiście oberwie kulką... – przeleciało Callahanowi przez głowę.
– Poza tym niech nie liczy że będę wlókł jego afroamerykańskie cielsko na cmentarz jak już polegnie. A tym bardziej kopal dla niego rowu wielkości grobu dla słonia...
– Nie licz na znieczulenie jak ci trzeba będzie rany zszywać... – odciął się doktor.
– Chrzań się Jackson – syknął grabarz.
– Ej ej ej! Robota czeka! – krzyknął na nich Sage. Szeryf przez chwilę miał zamiar rzucić jeszcze jakąś kąśliwą uwagę, jednak po krótkiej chwili wahania zrezygnował.
Doktor natomiast postanowił grabarza zignorować, ponieważ samo patrzenie na niego powodowało, że nachodziła go coraz większa ochota do zademonstrowania mu jak wyglądają podziurawione śrutem organy wewnętrzne, a szczególnie wątroba.
– Dobrze, czyli ustaliliśmy, że owe błoto pochodzi z kopalni McMuttona. Znaczy się on miał kopalnię. Jak daleko stąd ona jest? – zapytał szeryf, próbując przejść do rzeczy.
– Jakieś dziesięć minut spacerem od jego chaty. A gdzie ona jest, zapewne pan pamięta. Co dokładnie proponujesz, szeryfie? – spytał Jackson.
– Proponuję, abyśmy wsiedli na konie i pojechali do tej kopalni – streścił się szeryf.
– Może dozbrójmy się przed tym? – zaproponował lekarz.
– To się rozumie samo przez się – skinął głową szeryf – Dobra, nie marnujmy więc więcej czasu.
Londern z naburmuszoną miną pomaszerował głucho za szeryfem w ponurym milczeniu, a za nim wyszedł Sage, kręcąc głową w czymś pośrednim pomiędzy zdegustowaniem a rozbawieniem.
Gdy tylko znaleźli się na ulicy, Londern aby odreagować strzelił w pierwszy lepszy obiekt, który napatoczył mu się pod nos. Traf chciał, że była to sikorka która postanowiła przelecieć mu tuż nad nosem...
– Zaiste wybrałeś godnego siebie przeciwnika... – rzucił jakby od niechcenia Sage. Jackson widząc poczerwieniałą nagle gębę Londerna zarechotał głośno, i nawet Callahan jakby wbrew sobie uśmiechnął się półgębkiem.
– Dobra. Czyli zbiórka za dziesięć minut pod moim biurem – zaproponował szeryf, ucinając w zarodku nieuchronne „zamknij się Sage!” Londerna. Sage i Jackson skinęli na to potakująco głowami i poszli w stronę stajni. Callahan spojrzał więc na swojego zastępcę i ruszył w stronę biura, przynaglając go ruchem głowy.
Tuż przed biurem czekała jednak na nich kolejna niespodzianka – nieruchoma sylwetka człowieka, wspartego o ścianę, najwyraźniej czekającego na jego mieszkańców... czyli nich. Londern, zaniepokojony, położył dłoń na kolbie rewolweru, jednak po chwili zorientował się, że zna tego mężczyznę. To był ów ksiądz, który pytał jego i Sage’a o drogę do kościoła. Widząc zbliżającą się dwójkę, odepchnął się od ściany i ruszył w ich stronę z uśmiechem na twarzy.
– Siemasz księżulku! Niech będzie pochwalony! – wrzasn... głośno powiedział Londern w ramach powitania.
– Na wieki, wieków! – odpowiedział mu ksiądz. – Czy szanowni, ekhm, panowie zajmują się utrzymywaniem prawa w tej...? – zaczął zadawać pytanie, jednak urwał, bowiem w jego polu widzenia pojawił się Callahan. Przez chwilę obaj mierzyli się długimi, uważnymi spojrzeniami, jak gdyby nie dowierzając, że ten drugi jest tym, który myśleli że jest. W końcu jednak na obu ich twarzach zawitały z powrotem uśmiechy.
– Ta jest! To właśnie my! – potwierdził tymczasem słowa księdza zastępca. – Ja, Howard Londern i szeryf...
– John Callahan. – dokończył za niego ksiądz z rozbawieniem malującym się w oczach. – We własnej, wielokrotnie, postrzelonej osobie!
– Taa.. To właśnie on.. Najbardziej postrzelony szeryf chodzący jeszcze o własnych siłach w tych okolicach.. – Londerna jakoś niespecjalnie dziwiło, skąd jakiś duchowny mógłby znać Callahana. – Co Cię tu właściwie sprowadza księżulku? – przeszedł do konkretów. – Na razie brak nieboszczyków do poświęcenia.. Na razie.. – uściślił.
– Eee... noo... właśnie. Co pana tutaj sprowadza, wielebny? – Callahan wreszcie odzyskał głos.
– Zakładam, że rączy Meksykanie wywożący nieprzytomne niewiasty nie są stałym wystrojem miasta? – zapytał już całkowicie poważnym tonem ksiądz.
– Niewiasty? Czy ta niewiasta nie miała przypadkiem czarnych włosów? Niska i, tego... hojnie obdarzona walorami przez Pana? – Callahan uściślił rysopis Kitty.
– W rzeczy samej.
– A tak w ogóle to ładnego ma pan gnata przypiętego do swoich szat wielebnego.. – zauważył jakby przypadkiem Howard.
– Londern, morda w kubeł. Proszę księdza, tak, wiemy o tej niewieście i właśnie organizujemy misję ratunkową.
– Jak ty się Callahan odnosisz przy księdzu? – obruszył się nagle Londern. Callahan spojrzał na niego z pewnym zdziwieniem.
– Lepiej od ciebie. – wzruszył ramionami.
– Zmierzacie na ratunek? – zapytał tymczasem ksiądz – Hmm.. to i ja może się z wami zabiorę... Przynajmniej do czasu.
– Będzie nam raźniej na duszy – skinął głową szeryf. – No już, Howard, zbieraj się, siodłaj konie, a ja pójdę po zabawki. – zadysponował.
– Zabawki? Te szeryfku, to nie piaskownica tylko ... ee... – Howard spojrzał na księdza, po czym kontynuował – ee.. no tego.. ee.. wojna znaczy.. porachunki uliczne...
Szeryf go już jednak nie słyszał, bowiem wszedł już do środka, toteż Londern pokręcił głową i ruszył siodłać konie. po czym szeryf wszedł do środka, by po chwili wyjść objuczony całym swoim arsenałem... i nie tylko. Ksiądz razem z Howardem zauważyli na jego plecach solidnie wypchany plecak, który najwyraźniej nie wchodził w skład jego zwyczajowego wyposażenia, sądząc po sposobie, w jaki poprawiał go sobie na plecach.
– A te właśnie.. Księżulu – jakby nagle czymś olśniony Howard zwrócił się do księdza – zamawiałeś jakieś kulki do tego ładnego gnata, który ci ukradkiem wystaje za sutanny?
– Tak, panie Londern, zamawiałem. Czy przeznaczenie spowodowało iż wszedłeś w ich posiadanie?
– Pośrednio.. I nie nie... żadne tam „panie Londern”! Zastępca szeryfa, wcześniej grabarz Prosperity! I tak proszę bardzo – powiedział dumnym tonem Howard podając paczkę księdzu. Ten przyjął ją z wdzięcznością i od razu otworzył, odsłaniając pudełko z rzędem nabojów połyskujących srebrnymi czubkami.
– Rozumiem z tego, że ksiądz jest świadom lokalnych... atrakcji? – zapytał Callahan z westchnieniem.
– W rzeczy samej, panowie, w rzeczy samej.
– Ale mogę spytać po Co panu ten ta cała amunicja i ten kolt? – zapytał Londern.
– Kolt jest do samoobrony, mój drogi. – odpowiedział za księdza Callahan.
– A strzelba doskonale nadaje się na podpórkę do namiotu – nadmienił rozbawiony ksiądz.
– Tak.. Tylko że obroną duchownego jest wiara ... – odparł z przekąsem Howard. – Ale widzę ze tutaj Ksiądz używa również silniejszych argumen...
– Dobra, Londern, nie gadaj tyle, bo czas nas goni. – przerwał mu niecierpliwie Callahan. Londernowi wymyślanie ciętej riposty przerwał tętent kopyt – to przyjechali Jackson i Sage, już przygotowani do drogi.
– Co wam zajęło tyle czasu? – zapytał Sage i po chwili dodał, gdy skojarzył kim była trzecia postać – Witam... Niech będzie pochwalony...
– Widzę że Wielebny odebrał już swoją paczkę. – dodał doktor, widząc w rękach duchownego znajomo wyglądającą paczkę. – Ciekawa niezwykle to amunicja – rzadka bardzo, chyba żeby wziąć pod uwagę ostatnie cztery dni... to można stwierdzić że to prawdziwy bestseller w tej okolicy...
– Powiedzmy tylko, że ksiądz jest tutaj z tego samego powodu co my. To znaczy ja lub Sage. – wyjaśnił Callahan, a ksiądz przytaknął głową.
– Razem walczyliśmy z mocami piekielnymi... w których istnienie i tak byście nie uwierzyli. – stwierdził oględnie. Jackson i cała reszta w tym momencie zdecydowanie wyglądali na ludzi o szerokich horyzontach myślowych, jednak na znaczące chrząknięcie zdecydowali się odłożyć ściślejsze pytania na później.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Śro 22:49, 15 Mar 2006    Temat postu:

Pierwsze wrażenia po odzyskaniu przytomności nie były zbyt ciekawe. Po pierwsze, ból. Po drugie, ból. Po trzecie, ciemność. Po czwarte, niewygoda. Kitty usiłowała się podnieść, jednak skutecznie przeszkadzały jej w tym przywiązane do czegoś ręce. Leżała na brzuchu na czymś, co zapewne miało udawać łóżko. Brakowało jednak nawet głupiego siennika, dziewczyna leżała na metalowym dnie. W dodatku z otworem na wysokości jej twarzy. Zapewne miało również wezgłowie, gdyż wyciągnięte do góry ręce były bardzo skutecznie przywiązane na wysokości nadgarstków. Jedna wielka beznadzieja.
Uniosła głowę, chcąc się rozejrzeć. Niestety, pole widzenia miała skutecznie ograniczone, ból w plecach uniemożliwił jej podniesienie karku na tyle, by coś wyraźnie zobaczyć. Znajdowała się w jakimś małym ciemnym pomieszczeniu śmierdzącym stęchlizną, prawie pozbawionym źródeł światła. Jasność dawała jakaś mała lampka zapewne znajdującą się za nią. Panował tu bardzo nieprzyjemny półmrok.
Głowa Kitty opadła z powrotem na łóżko. Po co mnie tu ściągnęli, zastanawiała się w duchu. Po co?
Jakiś czas później usłyszała przytłumiony odgłos kroków. Potem zgrzytnęły dawno nieoliwione zawiasy przy wejściu. Ktoś wszedł do jej celi. Uniosła głowę. Drzwi zamykał właśnie wysoki mężczyzna w gustownym garniturze. Pryde nagle nabrała pewności, że to tajemniczy i nieuchwytny jak dotąd Monsieur Lupin. Mężczyzna wyprostował się, tak że wątły promień światła padł na jego twarz. Należał do tych facetów, które większość kobiet nazwałaby bardzo fascynującymi – miał bardzo młodą twarz, inteligentne błyszczące oczy, lekki zarost. Szczupły, wysoki, poruszał się z niewymuszoną gracją. A jednak w niewytłumaczalny sposób budził w Kitty lęk. A trzeba było przyznać, że niewiele rzeczy było w stanie tego dokonać.
– Witam, panno Pryde. Ufam, ze podróż nie była zbytnio... uciążliwa – powiedział w końcu.
– Najpierw mnie rozwiąż, palancie, a potem pogadamy... – warknęła Kitty, wściekła jak sam diabeł, a jednocześnie coraz bardziej przerażona. Próbowała jednak maskować swój strach brawurą, mając nadzieję, że robi to skutecznie.
– To, obawiam się, będzie musiało nieco zaczekać. Widzi pani, nie chciałbym, by odniosła pani... dalsze rany – odparł uprzejmie Lupin.
– Jaaaaa? – a wydawałoby się, że w takim prostym zaimku, w dodatku wymruczanym pod siebie, a nie w kierunku rozmówcy, nie da się zawrzeć takiej ironii i złości.
– Pani pytanie, chociaż najbardziej trafne, jest jednocześnie najbardziej niestosowne – powiedział spokojnie.
– Pan – zaakcentowała to słowo najmocniej jak mogła – wybaczy, ale niestosowna to jest ta cała sytuacja...
– Może wyjaśnię pani, co pani tu robi i jaka jest pani rola w tak zwanym większym planie... – Lupin wziął sobie krzesło, które najwyraźniej stało pod ścianą i usiadł przed łóżkiem.
Kitty uniosła głowę i klatkę piersiową, by spojrzeć mu w twarz. Syknęła jednak z bólu i opadła na posłanie.
– Wręcz umieram z ciekawości – wymamrotała – Żer dla wilkołaków?
– Widzi pani, jako człowiek... może to określenie trochę nieadekwatne, ale cóż... pozostańmy przy nim. W końcu, jak cię widzą, tak cię piszą. Wszyscy jesteśmy wynikiem ukształtowania nas przez środowisko – mówił konwersacyjnym tonem Lupin, jakby znajdował się na rodzinnym przyjęciu.
– Czy może się pan streszczać? – warknęła Kitty – Albo mnie, do SING SONG, rozwiązać, wtedy możemy podyskutować nawet o nauce.
– Ależ panno Pryde... Czyżby dokuczała pani pozycja? – zapytał troskliwie.
– Nieee, wcaleeee – ironię w głosie dziennikarki wyczułby nawet Londern – Jest, Sing Song, zupełnie naturalna! Zwłaszcza do prowadzenia – tu musiała zaczerpnąć powietrza – dyskusji.
Lupin uśmiechnął się półgębkiem. Wstał, podszedł do drzwi, zawołał coś cicho i do pomieszczenia wszedł nie kto inny, a pan Fromage. Na widok Kitty oczy mu rozbłysnęły, ale posłusznie skinął głową szefowi. Uklęknął przy łóżku, odblokował zawiasy i ustawił łóżko w pionowej pozycji, przyprawiając Pryde o lekki zawrót głowy. Spojrzał jeszcze na dziennikarkę, uśmiechnął się zjadliwie i wyszedł.
Kitty zaklęła paskudnie w myślach. Wprawdzie tak mogła swobodnie rozmawiać, patrząc Lupinowi w twarz, ale nadgarstki zabolały, musząc unieść przy okazji trochę ciężaru panny Pryde. Niestety, to ustrojstwo było obliczone na kogoś wyższego niż dziennikarka i miała do wyboru albo stać na palcach, albo naciągnąć sobie nieco stawy wisząc na więzach. Żadne z rozwiązań nie było idealne.
– To nadal nie jest pozycja do równej konwersacji – warknęła, zirytowana jeszcze bardziej.
– W porządku, panno Pryde. Na razie chcę tylko, by pani mnie wysłuchała, tak więc będzie to, że tak się wyrażę, monolog.
Kitty uniosła brwi, zdusiła w sobie odpowiedź. Zmrużyła tylko oczy, które ciskały błyskawice.
– Na czym to ja skończyłem... Ach. Środowisko. Wszyscy ci ludzie, niezależni, stanowczy, bohaterscy i skłonni do takich poświęceń – kontynuował Lupin.
– Czy to przemówienie ma jakiś głębszy sens? – zapytała drwiąco.
– Owszem – odparł spokojnie – Dążę do tego, że wszyscy instynktownie dążymy do wolności, i do czego to doprowadziło? Do wojen. Setki ludzi giną codziennie na polach bitew, i co z tego wynikło?
– Ginęli, giną i zawsze będą ginęli – gdyby mogła, wzruszyłaby ramionami – Tyle że giną z przyczyn... naturalnych, jeśli mogę tak się wyrazić.
– Otóż to. A gdybym powiedział pani, że nie muszą ginąć?
– A co, gdybym panu powiedziała, że wolę, by ginęli, niż żeby łazili po tym świecie jako wilkołaki lub wygrzebańcy?
– Doprawdy... całe to bezsensowne zabijanie... bo jedni nadęci właściciele ziemscy byli tak ograniczeni i małostkowi, że nie chciało im się poświęcić w imię tej nieuchwytnej wartości, dla dobra ogółu... – Lupin wydawał się nie zwracać uwagi na wtręty Kitty.
– I pan mówi o dobrze ogółu? Pieprzony hipokryta! A pan to niby wszedł w posiadanie tego majątku uczciwie? Uczciwie pan tutaj siedzi? Uczciwie ginęli poprzedni przedstawiciele władzy w miasteczku? – Kitt zaczęła być coraz bardziej zirytowana.
– Jak najbardziej, panno Pryde – błysnął uśmiechem Lupin.
– Baaaardzo cieeekawe – warknęła Kitty – Zwłaszcza że pan Fromage zdaje się działać z pana rozkazów, a to on wynajmuje Meksykańców, którzy mordują mieszkańców tej okolicy...
– Ach, od razu mordują... Ilu ludzi dotychczas zginęło? – powiedział lekceważąco Lupin.
– Za wiele... Poza tym chciałabym zauważyć, że w tym przypadku słowo ‘morduje’ jest tożsame ze słowem ‘zginęło’ – Kitt sama się zdziwiła, że w tej kretyńskiej rozmowie ma ochotę jeszcze używać skomplikowanych słów – A jaka jest właściwie pana rola w tym wszystkim? – dodała – I niby jak zamierza pan sprawić, że ludzie przestaną umierać? Wilkołactwem? Śmiech bierze...
– I nawet by się roześmiała, gdyby nie to, że wymagało to od niej sporego wysiłku. A większość jej uwagi poświęcała obecnie utrzymaniu jako takiej wygodnej pozycji.
– Cóż, jak pani sama zauważyła, ludzie ginęli, giną i zawsze będą ginęli... Czy czyni mnie to hipokrytą?
– Ale jak już wspomniałam, nie stając się ofiarami nadnaturalnych mocy...
– Ach, panno Pryde, a czy któraś z wymienionych przez panią ofiar padła ofiarą ponadnaturanych mocy? – zdziwił się uprzejmie Lupin.
– Kilka zapewne tak – powiedziała ze spokojem Kitt – A część, domyślam się, za sprawą pana i innych lata po okolicy, wyjąc do księżyca...
– A nawet jeżeli, to co... lub kto... czyni to złem... w odróżnieniu od na przykład, nie szukając daleko, ołowianej kuli kalibru .45? – Lupin oparł się wygodniej na krześle.
– Bo kulka kaliber .45 jest w miarę naturalna, panie Lupin. W przeciwieństwie do szponów bestii czy innych umarlaków... A pewne... pewni.. ludzie nie chcą żyć w zagrożeniu nadnaturalnymi siłami. Wystarczą te standardowe...
– Nie odpowiedziała pani na moje pytanie, panno Pryde, i chciałbym panią w tym miejscu zapewnić, że nie mam na swoich usługach żadnych umarlaków...
– A zatem kogo? – warknęła – I właściwie dlaczego – tutaj zaczerpnęła powietrza – JA TUTAJ JESTEM, CO?
– Jedynie ludzi, którzy podzielają wiarę w moją, że tak powiem, wizję – kontynuował z niezmąconym spokojem Lupin.
– A jaka jest ta... wizja? – wycedziła przez zęby – Bo może jedno jest związane z drugim, CO?
– Widzę, że prawidłowo oceniałem pani inteligencję...
Kitt wymamrotała coś pod nosem, co na pewno miało być przekleństwem, acz tak, by nie usłyszał...
– A więc, jak już wspomniałem... całe to bezsensowne zabijanie... w imię ideałów. W imię wolności jednostki... która to wolność będzie dopóty przestrzegana, dopóty inne jednostki nie staną się zbyt pazerne. Dopóty nie pojawią się ludzie, którzy uważają, że coś należy im się wyłącznie z racji urodzenia, bądź pozycji. O nie, panno Pryde... ja WIERZĘ, że na wszystko trzeba zapracować. Tak jak mam zamiar zapracować na pani szacunek... na początek.
– Na początek to pan mnie rozwiąże – warknęła Pryde.
– Wszystko w swoim czasie...
– I dopiero wtedy możemy mówić o dalszym ciągu. Mojego szacunku – ciągnęła Pryde – I na co jeszcze trzeba zapracować?
– Tak więc, panno Pryde... żyjemy w świecie chaosu... W interesujących czasach, używając metafory z Dalekiego Wschodu. W czasach, kiedy stary, niedoskonały porządek wokół nas wali się w gruzy. A ja, panno Pryde... chcę zaprowadzić porządek. By ludzie nie musieli bezsensownie przelewać krwi w imię jakiś... ideałów.
– I na czym ten porządek ma niby polegać? – Kitty uniosła brew.
– Cóż, przez ostatnie czternaście lat na tym zmęczonych kontynencie szalała wojna domowa, czyż nie?
– I niby pan zamierza go zaprowadzić?
– Proszę mi powiedzieć... w imię czego walczą Stany Zjednoczone? – rzucił nagle Lupin.
– Przecież to oczywiste – Kitty zmrużyła oczy – W imię wolności. Tak ciężko to zrozumieć?
– Ha... wolności. A Skonfederowane Stany?
– Ja nie wiem, za co walczą Skonfederowane Stany Ameryki, panie Lupin. Ja nie jestem obywatelką tego kraju.
– I tutaj panią zaskoczę... Stany Skonfederowane też walczą o wolność. Ciekawy dylemat, prawda? – Lupin wydawał się smakować każde słowo.
– Punkt widzenia. I dodam, tak też było zawsze... Więc... – zawiesiła znacząco głos.
– Otóż to. Jeżeli wszystko to zależy tylko od punktu widzenia, to czyni to tą całą wojnę największym bezsensem od czasu... ach... od czasu poprzedniej wojny w imię ideałów.
– Każdą wojnę tak można opisać – tu nastąpiła ponowna próba wzruszenia ramionami, okupiona przeszywającym bólem – I niby co pan zamierza zrobić?
– Czyż to nie jest oczywiste? Zamierzam zakończyć tą wojnę.
– Niby jak?
– Cóż, panno Pryde... wielu słynnych generałów powie pani, że zależy to od ludzi... Ja jednak sądzę, że zależy to od czegoś innego. Niech pani przyjrzy się sytuacji z ostatnich dziesięciu lat... Coraz to nowe bronie. Coraz to nowe taktyki. Co jedna strona wymyśliła, to druga zaraz kopiowała i sama wprowadzała. I to jest błąd – Lupin mówił powolnym tonem, niczym jak do małego dziecka.
– A pana zdaniem co należy zrobić?
– Instynktownie pani zna odpowiedź, jedynie pani intelekt musi teraz przedrzeć się przez lata uprzedzeń i pojąć tą prawdę...
– Niech pan nie pieprzy – warknęła Kitt – Ja naprawdę nie jestem w nastroju do intelektualnych zagadek...
– Niech mi pani powie... – westchnął Lupin – Czy potrafi pani wyobrazić sobie coś, co byłoby w stanie powstrzymać armię wilkołaków?
– O do diabła – wyrwało się Kitty – Niby jak zamierza ją pan stworzyć? Niby kogo zamierzasz, Sing Song, wesprzeć, gnojku! PO MOIM TRUPIE!
– W tym rzecz, panno Pryde... Nikogo – Lupin wyglądał na lekko zdegustowanego słownictwem dziennikarki – Chcę tutaj, by spojrzała pani ponad wszystkie te sztuczne podziały... W końcu, marne dwadzieścia lat temu, wszyscy żyliśmy wesoło i szczęśliwie w jednym wielkim zjednoczonym kraju...
– I niby jaki jest twój cel? – wysyczała dziennikarka, desperackim szarpnięciem próbując rozerwać więzy. Oczywiście, skutek mógł być tylko jeden. Ciemne plamy przed oczami.
– Pokój, panno Pryde. Dla wszystkich ludzi. Koniec zabijania, koniec jakichś sztucznych, bezsensownych podziałów...
– I kto ma pilnować tego pokoju? – warknęła – Ty i banda wilkołaków?
– Ach, panno Pryde... wilkołaki to tylko sposób osiągnięcia celu.
– Którym jest... – Kitty miała wrażenie, że odpowiedź zna. Niespecjalnie oryginalną.
– Czy tak bardzo utrwaliłem się w pani przekonaniach jako tak zwany "czarny charakter", że nie potrafi pani docenić wagi tego, co mówię? – Lupin uniósł brwi.
– Mordowanie niewinnych ludzi, tworzenie wilkołaków, porywanie bezbronnych kobiet... Tak, zdecydowanie czarny charakter – syknęła Kitt – Wiec proszę mi tu nie mącić oczu pokojem na świecie...
– Ach, niewinnych... cóż... nie przeczę, byłem zmuszony podjąć z ciężkim sercem takie decyzje... ale czym wyróżnia mnie to od innych przywódców? Czy, dla przykładu, ocenia pani Jerzego Waszyngtona za złego człowieka, bo zbuntował się przeciwko staremu systemowi i stanął na czele rebelii... w wyniku której zginęło wielu niewinnych ludzi? I czym różnię się ja, który używam wilkołaków od ludzi, którzy w imię tak zwanej wolności gotowi są używać bomb upiorytowych, gazów bojowych, i wszelkich innych nowinek technicznych? Doprawdy, panno Pryde... z racji swojego poprzedniego zawodu powinna pani sobie zdawać sprawę, że obecny postęp technologiczny nie jest naturalny... w odróżnieniu od wilkołaków.
– Wilkołaki są naturalne? – Kitt zaśmiała się nienaturalnie – Dobry dowcip. A czy mogę się dowiedzieć, jaką rolę w tym planie mam ja? Bo, zważywszy, że znajduje się w tej chorej sytuacji, jakąś mam...?
– Owszem, są naturalne – odpowiedział z niezmąconym spokojem Lupin – Gdyby miała pani dostęp do archiwów chociażby Agencji, wiedziałaby pani, że wzmianki o wilkołakach poprzedzają cały ten... bałagan ze złymi mocami, umarlakami, upiorami, i tak dalej. Co też przypomina mi... – dodał po chwili – Z takimi wynaturzeniami też mam zamiar zrobić porządek.
– Tak się składa, że wiem – prychnęła Kitty – Co nie zmienia faktu, że są wynaturzeniami... A pan, panie Lupin, jest cholernym szaleńcem z manią wielkości. Jeszcze raz zapytam, czy jestem tu jako ozdoba ścienna czy... – zawiesiła głos.
– A co określiłaby pani jako "wynaturzenie"? Czy wiadomo pani na przykład, że w Afryce istnieją zwierzęta o dwumetrowych szyjach?
– Panie Lupin, pan wybaczy, ale wilkołactwo nie jest dla mnie czymś normalnym. A armia wilkołaków jest równie niecywilizowanym rozwiązaniem jak bomba upiorytowa. I jeśli o mnie chodzi, to ja panu zamierzam te szyki troszkę pomieszać... – po chwili dodała cichutko – Ni SING SONG nie wiem, jak, ale...
– Doprawdy? A czy bomba upiorytowa potrafiłaby zabić jedną, jedyną niepożądaną osobę przy minimalnych zniszczeniach, pozostawiając wszystkich innych przy życiu? Tak dla przykładu – dodał spokojnie Lupin.
– Tak dla przykładu? Oczywiście, że nie. A jaką pewność ma osoba kontrolująca wilkołaka, że zginie tylko i wyłącznie ta osoba? Człowiek przemieniający się w bestię nie do końca zachowuje swoje zmysły – odpysknęła Kitty.
– Otóż to... panno Pryde... pani uprzedzenia... i pani brak wiedzy zakłócają pani osąd. Proszę się przekonać osobiście... – Lupin wstał z krzesełka, podszedł do drzwi, otworzył je...
... a po chwili do celi wszedł największy cholerny wilkołak, jakiegokolwiek Kitty widziała. Dziewczyna poczuła, jak zimny pot ścieka jej strumyczkiem po plecach. Zastanawiała się, dlaczego zrobiło jej się duszno, a po prostu zapomniała złapać oddechu. W sumie to się nawet ucieszyła w duchu, że jest przywiązana i zmuszona do pozycji stojąco – wiszącej, bo zapewne wrzasnęłaby i uciekła, gdzie pieprz rośnie. A tak... A tak mogła tylko patrzeć i zastanawiać się, kiedy Sing Song się na nią rzuci. Po sławetnej elokwencji nie zostało ani śladu. A wilkołak... jedynie stał, patrząc na nią swoimi czarnymi, jakby martwymi oczyma. Dziennikarka próbowała odchrząknąć i się odezwać, ale skutecznie przeszkadzała jej w tym dziwna suchość w gardle.
– Oczywiście, panno Kitty... wilkołak nie rozwiąże pani zadania matematycznego, bądź... by użyć bliższego przykładu, nie napisze artykułu do gazety – ciągnął konwersacyjnym tonem Lupin – Niemniej jednak... czy wymagałaby pani takich umiejętności od zwykłego, normalnego żołnierza?
Urwał, jakby czekał na odpowiedź, niemniej jednak taka nie nastąpiła. Kontynuował więc.
– I, jak pani widzi, mój... podwładny jakoś nie zdradza chęci do rozszarpania pani... bądź wszystkiego, co się rusza... na strzępy.
Kitty nie była pewna, ale wilkołak zdawał się... uśmiechać do niej. Wrednie co prawda, ale...
Odchrząknęła. Wreszcie udało jej się wydobyć z siebie głos.
– Oprócz tego, że połowa populacji umrze na zawał na ten widok – powiedziała, zdecydowanie mniej pewnym siebie głosem, niż by chciała.
– Ten... efekt uboczny można też wykorzystać. W każdym razie, ufam... hm, wręcz widzę, że ta mała demonstracja wypełniła swoje zadanie. To będzie wszystko, André, dziękuję.
Lupin skinął głową, wilkołak skłonił się lekko, po czym wyszedł z celi.
– Nadal nie wiem jednego. Nie wierzę, że jest pan altruistą. Więc kto będzie rządził tym nowym, wspaniałym światem? – Pryde odzyskała pewność siebie, gdy tylko pozostali z Lupinem sami w celi.
– Ach, to jest doskonałe pytanie. Cóż, – Lupin potarł palcami swoją bródkę – z początku, co jest nieuniknione, kontrolę będę sprawował ja. Nie podejmuję się tego zadania z entuzjazmem... Zresztą, czy jakikolwiek polityk.... zakładając na chwilę, że ich wszelkie deklaracje są prawdziwe... nie powie pani, że podejmuje się sprawować władzę z własnej, nieprzymuszonej woli?
– Zdziwiłby się pan – mruknęła Kitt.
– Niemniej jednak... nikt nie żyje wiecznie. I nikt nie jest wszechmocny i wszechobecny. I właśnie w tym miejscu widziałbym pani rolę – doszedł do sedna sprawy Lupin.
Pryde zesztywniała.
– Ja nie mam inklinacji do władania światem – zaprzeczyła.
– A miała pani inklinacje do wstąpienia do Agencji? – odparował Lupin.
– Jaka Agencja? – zapytała absolutnie spokojnie – Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
– Odpowiedź jakże przewidywalna, jednak oboje wiemy, że nieprawdziwa... agentko Pryde. Była, co prawda, ale zawsze. Nie wiem tylko, co skłoniło panią do odejścia z Agencji, jednak dla naszej dyskusji jest to bez znaczenia.
– No tak, najpierw mówimy o zawojowaniu świata przy pomocy wilkołaków, teraz mówimy o mitach i legendach – mruknęła Pryde – Nadal uważa się pan za zdrowego na umyśle?
– Hm... Skoro pani tak chce... to może inaczej. Czy miała pani inklinacje do zostania dziennikarką? – uśmiechnął się Lupin.
– Oczywiście – odparła Kitty – Nie ma bardziej irytującego dla innych zawodu. Poza tym można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy...
– Ano właśnie. Widzi pani, sprawa sprowadza się do prostego pytania: czy, jeżeli mogłaby pani przyczynić się do zakończenia wojny i zagwarantowania, ba, własnoręcznego przyłożenia się do utrzymania pokoju wśród ludzi, a także aktywnej walki, a niewykluczone że i pokonania wszelakich nieumarłych wynaturzeń, zrobiłaby to pani?
– To zależy – odpowiedziała Kitty.
– Od czego? – Lupin założył nogę na nogę i patrzył wyczekująco na rozmówczynię.
– Od tego, jak miałabym to zrobić – powiedziała Kitty, podświadomie spodziewając się odpowiedzi.
– I to sprowadza nas z powrotem do pani inklinacji dotyczących rządzenia światem... Czy wydaje się pani, że udałoby się dokonać tego wszystkiego bez sprawowania jakiejkolwiek kontroli nad kimkolwiek? Albo, żeby użyć bliższego przykładu, zdaje się, że wywarła pani swój wpływ na pani miasteczkową drużynę... Czyż nie?
– Na jaką drużynę? Jaki wpływ? – zapytała zdziwionym tonem Kitt.
– Nowego szeryfa, jego nowego zastępcę, rewolwerowca, i wioskowego lekarza. Doprawdy, panno Pryde... proszę nie obrażać mojej inteligencji. Przecież była pani na miejscu, gdy pan Fromage był u szeryfa.
– Czy bywanie w biurze szeryfa oznacza jakąś zażyłość z tym wymienionym przez pana towarzystwem? – Kitty uniosła brwi.
– Tak, jeżeli dokładnie to samo towarzystwo wcześniej kręciło się koło starej farmy – uśmiechnął się lekko Lupin.
– Przypadek – mruknęła lekceważąco.
– Przypadek, powiada pani... Tak samo jak zupełnie przypadkowo widziano panią dzisiaj rano wjeżdżającą do miasteczka w towarzystwie tegoż szeryfa? Doprawdy, panno Pryde... – Lupin pokręcił głową z widocznym rozczarowaniem.
– Hmmm, szeryf to nie jego zastępca, doktor i jakiś tam... rewolwerowiec w jednym – powiedziała Kitt złośliwie – A czy mogę w końcu zasugerować niewtykanie nosa w nie swoje sprawy?
– Ręce bolały jak diabli i coraz częściej trudno było jej się skupić na rozmowie. A ewidentnie wyglądało na to, że właściwa rozmowa dopiero się rozpoczęła.
– Panno Pryde... kto tu wtyka w nos w nie swoje sprawy, hm? Naprawdę pani uważa mnie za idiotę? To powiem pani wprost: wiem, że była pani w Agencji. Wiem, że razem z wymienionymi przed chwilą panami wtykacie nos w nie swoje sprawy. Moje sprawy. Dalsze zaprzeczanie temu da negatywny wyraz bystrości pani umysłu... bądź pozytywny naiwności – wyraz twarzy Lupina wskazywał na to, że za prawdziwą uznaje tylko pierwszą możliwość.
– Czy ja się w końcu mogę dowiedzieć, czemu zawdzięczam tak pilną uwagę? I skąd pan ma informacje o Agencji? – zapewne słusznie uznała, że czas skończyć z zaprzeczaniem.
– To drugie, panno Pryde, pozwolę sobie jeszcze zachować w tajemnicy, natomiast to pierwsze... – Lupin zawahał się na chwilę – Mówiliśmy tutaj o kontroli, czyż nie? Jest pani przecież świadoma mechanizmów awansu ludzi zdolnych i inteligentnych, czyż nie? Tak więc, zadałem już pytanie: Czy chciałaby pani położyć kres tym wszystkim bezsensownym walkom i śmierciom, oraz przyczynić się do wyplenienia wszelkich nieumarłych wynaturzeń?
– Jeszcze raz odpowiadam, to zależy. Na czym polegałaby moja rola?
– Czyż to nie oczywiste? Ofiaruję pani szanse przejścia w moje szeregi, panno Pryde. Tam, gdzie będzie pani mogła osobiście być tam, gdzie trzeba, gdzie pani obecność będzie miała znaczenie.
– Pan wybaczy – zaśmiała się nerwowo Kitt – Ale ja jakoś się nie wyobrażam w roli wilkołaka...
– Panno Pryde... a kto tutaj mówi o czynieniu z pani wilkołaka? Niewątpliwie byłby to jeden z bardziej urodziwych wilkołaków, niemniej jednak, nie sądzę, żeby istniała taka potrzeba – uśmiechnął się Lupin.
– Więc... – zawiesiła głos Kitt.
– Więc, jak wspomniałem, oferuję pani szansę przejścia na moją stronę. Właściwą stronę. Co nie oznacza automatycznie zgody na stanie się wilkołakiem.
– Co, jeśli się nie zgodzę? – głos Kit stwardniał.
– Cóż, panno Pryde... Chciałbym w tym miejscu udowodnić szczerość swoich intencji i zapewnić panią, że bynajmniej nie straci pani z tego powodu życia. Niemniej jednak będę zmuszony panią zatrzymać w tym miejscu... niekoniecznie dokładnie tutaj... jednakże, jakby tu powiedzieć.... ograniczyć pani swobodę poruszania się do momentu, gdy pani wiedza nie będzie stanowiła dla nikogo rewelacji – powiedział spokojnie Lupin – Pani śmierć byłaby dla wszystkich... zbyt dużą stratą – dodał.
– Zwłaszcza dla mnie, jak sądzę – stwierdziła zgryźliwie Kitty – Czuję się wzruszona – po chwili gorączkowego namysłu dodała – Pan wybaczy, ale w szczerość intencji nie uwierzę. Co nie zmienia faktu, że nie zamierzam dołączać się do bandy morderców, porywaczy i gwał... – urwała.
Lupin, który już się podnosił z krzesła, usiadł nagle i spojrzał na Kitty, jakby była interesującym okazem egzotycznego zwierzęcia.
– Panno Pryde... żeby było jasne. Moi ludzie owszem, zabili kilka osób, których jedynym grzechem było to, że przebywały w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Zarazem jednak jest pani żywym dowodem tego, że nie zabijam bez potrzeby. Gwałty... cóż, niech mi pani pokaże dowody tych gwałtów, to ukarzę winnych. Zaś jeżeli chodzi o porwania, cóż, na razie jest pani pierwszym naszym "gościem"... A pani uwolnienie jest całkowicie w pani rękach.
– Pan doskonale wie, że się nie zgodzę na te warunki, ergo... – zawiesiła głos – Jestem lojalna względem rządu Stanów Zjednoczonych...
I Johna Callahana, dodała w myślach.
– Nawet jeżeli ów rząd codziennie wysyła na śmierć setki niewinnych ludzi? – Lupin uniósł brew – Kimże jestem ja, z moją skromną ilością istnień na sumieniu w porównaniu z nimi?
– Nawet jeśli. Bo widzi pan, ja służyłam rządowi z własnej woli. Natomiast pan proponuje mi transakcję, w której nie mam specjalnego wyjścia. Bo bądźmy szczerzy, pan mnie nie zabije, ale pańskiej... gościny... to ja już raczej w ogóle nie opuszczę – w głębi duszy Pryde pragnęła już tylko zakończenia tej rozmowy i możliwości własnego zawycia. Niekoniecznie do księżyca.
– Nie, panno Pryde. Powiedziałem "do momentu, gdy pani wiedza nie będzie stanowiła dla nikogo rewelacji." To oznacza, że wypuszczę panią wtedy, gdy moje plany wejdą już w takie stadium, w którym byle żołnierz Konfederacji... czy też Stanów... będzie wiedział o nich więcej niż pani – Lupin wyglądał już na lekko znudzonego – Tak powiedziałem i słowa dżentelmena zamierzam dotrzymać.
– Dżentelmena? – zapytała złośliwie Pryde – Dżentelmen nie rozmawia z kobietą w takiej pozycji.
– Cóż, sprowadza nas to prosto na początek naszej konwersacji... i zarazem daje pani wygodny pretekst, by zignorować to, co powiedziałem. Ja jednak chcę po prostu, by spojrzała pani na większy obraz... Dwadzieścia lat temu Stany Zjednoczone były większe i nie miały hałaśliwego sąsiada. Czasy się zmieniają, tak jak i rządy. Proszę o tym pamiętać. Czy byłaby pani skłonna do służenia każdemu rządowi, bez względu na to jak nieefektywny i skorumpowany by był?
– Ten rząd nie jest nieefektywny – powiedziała spokojnie Pryde – Natomiast skorumpowany jest każdy rząd, nawet ten, który pan stworzy.
– Raczyła pani ponownie zignorować to, co powiedziałem. Powtórzę, czasy się zmieniają, tak jak i rządy. A jeżeli chodzi o korupcję... musi mi pani uwierzyć, że myślałem nad sposobem jej rozwiązania i myślę, że mam na to sposób. Jaki jednak, tego pani nie będę mógł w chwili obecnej wyjawić.
– Bo nie ma pan na to pomysłu – powiedziała ze spokojem Kitt – Pan wybaczy, ale właściwie to wszystko się sprowadza do tego, że kolejny szaleniec ma pomysł na przejęcie władzy nad światem. I nie musi mi pan po raz drugi demonstrować tego wilkołaka – dodała szybko – Nawet na udoskonalonego żołnierza znajdzie się sposób. Srebrne kule są drogie, ale skuteczne. Natomiast pan ma dwa wyjścia – powiedziała twardo – Albo mnie pan wypuści i wtedy mogę panu obiecać, że raport złożę właściwym osobom w czasie, który pozwoli panu umknąć na tereny Meksyku, albo bardzo panu tutaj zaszkodzę.
Lupin nieznacznie pokraśniał, jednak po chwili opanował się i ponownie uśmiechnął.
– Zapomina pani o wyjściu trzecim i czwartym, panno Pryde. Nie wspomnę nawet o tym, że sto lat temu z perspektywy króla Anglii to Waszyngton był szaleńcem pragnącym przejąć władzę nad koloniami amerykańskimi. I, zapewniam panią, mam taki pomysł, wbrew pani buńczucznym deklaracjom.
– Cokolwiek pan twierdzi, pan jest szaleńcem, Lupin – powiedziała spokojnie Kitt – I nic tego nie zmieni. Cokolwiek pan o sobie nie powie. Ustalmy jedno: moja odpowiedź brzmi nie. I jeszcze raz radzę panu mnie uwolnić i uciec do Meksyku.
Lupin wstał, podszedł do wiszącej już na więzach Kitty i spojrzał jej prosto w oczy.
– W takim razie, pozostawię panią na razie, by przemyślała pani dokładnie swoją postawę... Każę pani przysłać posiłek, jak również uwolnić z tego... łoża. Czy ma pani może jeszcze jak... – tutaj Lupin urwał i obrócił się, bo do drzwi celi ktoś załomotał i do środka wpadł kolejny z jego Meksykan.
– Ja już to sobie przemyślałam – warknęła szybko Kitty, wykorzystując przerwę w potencjalnie długim monologu.
– Jefe! La mina está bajo ataque! – krzyknął podekscytowany Meksykanin. Pryde co prawda nie władała hiszpańskim tak płynnie, jak by sobie tego życzyła, niemniej jednak wyłapała dwa znajome słowa: „kopalnia” i „atak”.
– Plan się sypie, panie Lupin? – zaśmiała się przez zaciśnięte zęby.
– Spojrzenie Lupina stwardniało, a on sam odwrócił się w stronę Kitty.
– Panno Pryde, doprawdy... Taki język nie przystoi damie... Niech będzie pani spokojna, że dokończymy naszą rozmowę. I wtedy mogę nie być taki... wyrozumiały.
I wyszedł. Gdy tylko zamknęły się drzwi i umilkły odgłosy kroków, Kitty wrzasnęła z frustracją. I jeszcze raz.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kazeite
Strzelec



Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: znienacka :)

PostWysłany: Śro 22:22, 29 Mar 2006    Temat postu:

Pięcioro jeźdźców galopowało w ponurym milczeniu tak szybko, jak na to pozwalał nierówny teren. Na ich czoło wysforował się Callahan, ponury, z zaciętą miną. Nawet nie próbował przepatrywać terenu przed sobą, wypatrywać ewentualnych zasadzek. Wszelką ostrożność posłał we wszystkie diabły. Interesowało go teraz tylko jedno – dotrzeć jak najszybciej do Kitty, dorwać jej porywaczy, sprawić, by bardzo pożałowali swoich czynów.
Jego podejście, może zbyt irracjonalne, zbyt desperackie, w tym przypadku okazało się jednak słuszne. Może porwanie Kitty było celem samym w sobie; może jej porywacze nie spodziewali się tak prędko pogoni, może mieli rozkazy ich nie zatrzymywać; w każdym razie, do chaty McMuttona cała piątka dotarła bez przeszkód.
– Wejście do kopalni jest na końcu tej ścieżki, jakieś sto kroków dalej. Proponuję zostawić konie tutaj, za resztkami chaty i tymi krzakami. W ten sposób nie będą tak bardzo na widoku – zaproponował Jackson. W odpowiedzi Callahan bez słowa szturchnął konia piętami i skierował się we wskazane miejsce.
– I co teraz? Tak po prostu wejdziemy do środka kopalni? – spytał Londern, gdy już wszyscy byli gotowi do pieszej wędrówki
– Owszem. Eleganckie w swojej prostocie, nie uważasz? – zauważył sucho szeryf. Po krótkim namyśle zrzucił z siebie płaszcz i razem z winchesterem zostawił przy koniu, zadowalając się tylko dwójką koltów i swoją skróconą strzelbą rewolwerową. Nikt inny nie kwapił się do zdejmowania zbędnych warstw ubrania, toteż bez dalszej zwłoki wszyscy ruszyli na piechotę w stronę wejścia do kopalni.
Tak jak powiedział doktor, wkrótce stanęli przed wejściem do jaskini przebudowanej na kopalnię. Przez chwilę stali przed nią, być może poniewczasie rozważając sens całej eskapady.
– To może po prostu wrzucimy do środka trochę dynamitu i oczyścimy to siedlisko zła? – zaproponował ksiądz, wyciągając z torby laskę dynamitu.
– Proszę księdza, my tam w środku mamy niewinną niewiastę – zaprotestował Callahan.
– Jeśli ona jest niewinna, to ja jestem aniołem – pospiesznie rzucił jakby do siebie Londern.
– Siemano aniele! – Sage nie omieszkał jasno wyrazić, co sądzi o takim porównaniu.
– Stul pysk Sage... I zajmij się robotą – odgryzł się w tradycyjny sposób Londern.
– Hmm... Jej poświecenie nie będzie zapomniane – odpowiedział w tym czasie Ksiądz z szerokim, jakby obłąkanym uśmiechem.
– Wolałbym jednak, żeby to jej uratowanie nie było zapomniane – upierał się szeryf.
– Ale tylko polegli maja zagwarantowany darmowych pochowek i wieczne miejsce w annałach... – naciskał Ksiądz.
– Ej, wielebny, przestaniesz nam tutaj o śmierci kadzić? – Sage postanowił przyczynić się do zakończenia wątku o zabijaniu, śmierci, wysadzaniu i darmowych pochówkach.
– Ej! Wysadzamy w powietrze! Ja chcę podkładać mucha de munición – rzekł Londern z uśmiechem.
– Nie, nie wysadzamy w powietrze, bo jeszcze nam panna Pryde nie zechce w ziemi pozostać, i wtedy to zdecydowanie będzie miała nam to za złe – szeryf robił co mógł by przytłumić jego entuzjazm.
– Nic jej się nie stanie! Twarda z niej sztuka! Poza tym nawet nie wiem gdzie jest, więc liczymy na farta! Te księżulo dawaj no te laseczki i w pizdu leci ta rudera! – krzyknął wesoło Londern.
– Widzę, że macie niezwykłą tendencję do wybuchów... – zauważył Sage, krzywiąc się na tę całą gadkę.
– Połączenie ciśnienia, temperatury i ognia doskonale oczyszcza przeklęte miejsca – powiadomił go Ksiądz, przy akompaniamencie szerokiego uśmiechu Londerna.
– Uspokój się, Londern – warknął Jackson – Niczego nie wysadzamy w powietrze.
– Londern, jeżeli zapalisz ten dynamit, to osobiście ci gwarantuję, że umrzesz, zanim zdążysz go rzucić – dorzucił Callahan.
Londern na słowa szeryfa baardzo się skrzywił.
– Ej no .. Ale wysadzimy dzisiaj cos w powietrze? Już dawno nie wiedziałem fajerwerków – powiedział z nadzieją w glosie.
– Jeśli panowie nie zapomnieli, mamy nie tylko naszą drogą dziennikarkę do uratowania, ale i paru panów do sprzątnięcia. A ja bym się wolał upewnić, że oni naprawdę nie żyją – powiedział wolno Jackson – A jak rzucicie ten dynamit, to nic z tego nie będzie.
– Tak, myślę, że to dość optymalne rozwiązanie aktualnej sytuacji... – zgodził się z nim Sage.
– Naprawdę? – powiedział z jeszcze większą nadzieja Londern
– No, to w takim razie wysadzić możemy po fakcie. A na razie ruszajmy – zadecydował Callahan.
– Szeryfie? – Jackson wskazał wejście do kopalni i wszedł tam jako pierwszy. Callahan bez wahania wszedł za nim, a reszta drużyny po krótkiej chwili wahania ruszyła w jego ślady.
– Proponuję rozpalić pochodnie – doktor zwrócił się po chwili do reszty, wskazując ruchem głowy ciemną, pochłaniającą wątłe światło słońca czeluść kopalnianego korytarza. Sage w pełni się z nim zgadzał, toteż wyciągnął z zawiniątka pochodnię i przystąpił do jej rozpalania. Londern przez chwilę przyglądał się jego wysiłkom, po czym odwrócił się w stronę Callahana.
– Psyt szeryfie? Mogę na słówko? – spytał.
– Co znowu? – szeryf w tym momencie zdecydowanie nie wyglądał na skłonnego do marnowania czasu.
– Na słówko – zaakcentował Howard – Na bok – dodał.
– Co znowu? – powtórzył szeryf.
– Londern – warknął Jackson – Nie mamy czasu na tajemnice, zrozumiałeś?
Howard mimo wszystko chwycił szeryfa za ramię i odciągnął go na bok... znaczy, taki był jego pierwotny zamiar, jednak wobec jawnego braku współpracy Callahana przedsięwzięcie to spaliło na panewce.
– Szeryfie, słuchaj, czy ja mogę zapewnić światło? – zapytał szeptem – Ale wiesz, takie... nietypowe?
– Jak masz, to dawaj. Nie uśmiecha mi się łażenie tutaj z pochodniami – westchnął cicho Callahan.
– A ten ksiądz nie będzie się, ten tego, ciskał z tego powodu? No wiesz, z tym całym biznesem z zadawaniem się z manitou i wszystkim innym? – zapytał podejrzliwie Londern.
– Ksiądz ma na ten temat pewne... nietypowe poglądy, więc nie powinien się... „ciskać” – uspokoił go Callahan – Mam nadzieję... – dodał cicho pod nosem.
– No spoko! W takim razie, hej, chłopaki, odłóżcie pochodnie, mam coś lepszego! Patrzcie! Oto niesamowity i niezwykły światłotron Londerna! – ogłosił wszem i wobec Howard, a w jego ręce mignęły na moment błyszczące karty.
Chwilę później buchnął od niego nagły podmuch wiatru, który w zupełności wystarczył, żeby zgasić pochodnię, którą chwilę wcześniej udało się wreszcie rozpalić Sage’owi.
– Hm. Zabawne. Zwykle tak nie... – zaczął Londern, ale nagle przed nim zmaterializowała się błyszcząca kula, emanująca mocnym, zielonkawym światłem.
– ...robi. Znaczy, no, proszę! I stała się... – Howard dostrzegł nagle spojrzenie księdza skierowane w swoją stronę. Spojrzenie, które dobitnie mówiło, że lepiej będzie, jeżeli nie dokończy cytatu.
– Znaczy, eee... Mamy światło – dokończył nerwowo. Chwycił kulkę w dłoń i podszedł razem z nią do reszty grupy, spoglądając nieufnym ukradkiem w stronę księdza. Ku jego uldze ten jednak zdawał się traktować małą, unoszącą się w powietrzu kulę światła jako coś oczywistego, toteż Londern odetchnął z ulgą i wysforował się na czoło drużyny.
Niecałe pięćdziesiąt kroków w głąb korytarza Jackson zwolnił kroku.
– To tutaj był zawał – zauważył, odnotowując ruchem głowy naruszoną strukturę ścian i sufitu. Milczeniem pominął oczywisty brak owego zawału, jak również nowe, dodatkowe stemple, podpierające sufit w tym miejscu. Co więcej, stare, zardzewiałe tory kolejki które towarzyszyły im do tej pory urywały się gwałtownie w tym miejscu, zarówno w miejscu zawału, jak i poza nim. Oczywistym było, że same nie wyparowały i ktoś im musiał w tym pomóc.
– To znaczy, że jednak jesteśmy w dobrym miejscu – zauważył Sage – ktoś tu był i nie był to właściciel.
Wszyscy zgodzili się z tym rozumowaniem i po chwili ruszyli dalej korytarzem, który jednak po chwili rozszerzył się w dosyć obszerną, acz gęsto poznaczoną kolumnami stalaktytowymi jaskinię. Stawało się coraz bardziej jasne, że to nie była zwyczajna kopalnia – najwyraźniej McMutton dokopał się do tej jaskini i wykorzystywał jej naturalne korytarze, by wydobywać upioryt.
– Na odludziu kopią chodniki, hen tam, gdzie noga się gubi, zawieszeni kołyszą się samotni. Ziemię, skąd chleb pochodzi, od dna pustoszą jak ogniem. – szepnął ksiądz. Jackson wymamrotał coś pod nosem i poszedł przed siebie.
– Ładna... jaskinia – zauważył Londern – Czy to tak zawsze było, czy to robota poprzedniego właści...
– Cicho! – syknął na niego Callahan, który nagle uniósł głowę z niepokojem. Londern już miał zamiar wyrazić swoje oburzenie na tak jawne łamanie jego praw obywatelskich, gdy sam też coś usłyszał.
Chwilę później bez trudu usłyszeli to już wszyscy – odgłos dziesiątek, nie, setek małych odnóży uderzających o podłoże. Kierujących się w ich stronę.
Chwilę później zobaczyli źródło hałasu – dziesiątki małych tarantul, kierujących się prosto w ich stronę niczym sterowane jednym głosem. Niemal wszyscy dostrzegli też, że każda z nich miała na odwłoku wzór, który w jakiś sposób, na każdej tarantuli, nieodmiennie układał się w obraz ludzkiej czaszki.
Na widok pająków Sage cofnął się gwałtownie, z odrazą wyraźnie malującą się na jego twarzy, jednak reszta pozostała niewzruszona. Jackson, Callahan i Ksiądz bez słowa, jednak w niemal jednej chwili unieśli lufy swoich strzelb i pociągnęli za spusty. Rój śrucin wyciął w roku tarantul oblane posoką ścieżki, jednak nie rezygnowały one, dążąc do przodu z uporem bezrozumnych, lub nie zważających na straty istot.
Śrutowy ostrzał dał jednak Londernowi chwilę czasu na skupienie – oto w jego dłoni na moment błysnęło pięć złotych kart, które po chwili zbiły się w stalową kulę, którą grabarz cisnął najdalej jak mógł, prosto w środek roju tarantul.
– Wszyscy na ziemię! – krzyknął, sam stosując się do swojej rady. Reszcie nie trzeba było tego powtarzać dwa razy.
Kula uderzyła o ziemię, miażdżąc kompletnie tę pechową tarantulę która miała nieszczęście znaleźć się na miejscu upadku, odbiła się... po czym eksplodowała w deszczu stalowych odłamków, tnących bezlitośnie wszystko na swojej drodze.
W ciszy, która po tym zapadła, ludzie unieśli swoje głowy. Byli zbyt daleko od eksplozji, by mogła im wyrządzić jakąś krzywdę, co jednak nie znaczyło, że nie wyszli z niej bez szwanku – przejawami czego były spowijające ich kłęby pyłu, jak również uporczywe dzwonienie w uszach.
– Do diabła, Londern! – zirytował się Sage, starając się rozwiać dym machnięciami kapelusza. – chcesz nam spuścić powałę na głowy?!
– No co się ciskasz? – niemal obraził się Londern – specjalnie zrobiłem mniejsze, właśnie żeby nie sięgnęło sufitu!
– Godna pochwały zapobiegliwość... – mruknął pod nosem Jackson, jednak musiał on przyznać, że przyniosła ona rezultaty – sufit jaskini jak dotąd nie zdradzał chęci do zwalenia się im na głowy.
Callahan razem z księdzem dostrzegli jednak coś jeszcze – może to były odłamki, może podmuch eksplozji, niemniej jednak wszystkie otaczające ich tarantule leżały teraz bezwładnie na ziemi, martwe.
– Dobra, nie stójmy tak i nie czekajmy aż zleci się tutaj reszta rodzinki – stwierdził Callahan w kierunku reszty grupy, za przykładem księdza wsuwając świeży nabój śrutowy do bębenka strzelby. Reszta grupy skwapliwie się z nim zgodziła, toteż wszyscy ponowili swój ostrożny marsz poprzez jaskinie.
– Trzymajmy się przy ścianie, to nic na nas ze skały nie powinno wyskoczyć. Teoretycznie – zasugerował szeryf.
– Jeżeli mogę coś powiedzieć, – zwrócił się do niego doktor – rozproszmy się trochę w tyralierę, żeby maksymalizować naszą siłę rażenia, a jak znowu nas zaatakują te pająki, to niech nasz grenadier powtórzy swoją sztuczkę, tym razem dając nam więcej czasu na cofnięcie się, w porządku, panie Londern?
– Dobra, dobra... Następnym razem policzę do trzech – odciął się Howard, jednak razem z resztą zastosował się posłusznie do rady Jacksona.
Pół minuty później doszedł do wniosku, że były to słuszne rady, bowiem razem z innymi usłyszał w ciemnościach bardziej... stanowczy szelest. Coś jakby znajomy już odgłos pajęczych odnóży uderzających o ziemię, który tym razem ilość zdawał się nadrabiać rozmiarami.
I rzeczywiście – gdy w krąg światła wkroczyły powody hałasu, Londern stwierdził, że najmniejszy z nich bez trudu sięga mu do pasa, najwyższy natomiast bez trudu mógłby napluć mu na głowę… oczywiście gdyby pozwalałaby mu na to jego budowa anatomiczna.
– Sage... Osłaniaj mnie! – rzekł cicho tak żeby tylko Mike mógł go usłyszeć.
– Dobra – mruknął równie cicho Sage. Przez moment walczył z nagłym atakiem paniki połączonym z atakiem duszności. Temu drugiemu zaradził wznawiając po prostu proces oddychania, natomiast to pierwsze zniknęło, gdy tylko uświadomił sobie, że Howard wygląda na zupełnie niewzruszonego widokiem pająków wyższych niż on sam. Wypełniony nagłym gniewem na samego siebie uniósł swojego buntline’a i posłał kulę prosto w korpus najbliższego pająka.
Po obu jego stronach huknęły podobne strzały, gdy reszta grupy także otworzyła ogień. W tym przypadku rozmiary pająków działały zdecydowanie na ich niekorzyść.
Pozostałe przy życiu tarantule skoczyły nagle w przód, prosto w ich stronę, jednak na dystans ataku dotarła tylko jedna, ostatnia, i to zaledwie na moment przed tym, jak rój śrucin z obrzyna księdza rozerwał jej organy wewnętrzne.
– Yeah! – krzyknął zwycięsko Londern, jednak po chwili zauważył, jak rozerwany rękaw płaszcza Sage’a zaczyna barwić się na czerwono.
– Hej, Mike, wszystko w porządku? – zapytał zaniepokojony.
– Skubana... w ostatniej chwili mnie ciachnęła. – stęknął Sage łapiąc się za krwawiącą rękę.
– Przepraszam – doktor odsunął gapiów i położył ciężką dłoń na ramieniu Sage’a, zmuszając go do przyjęcia postawy siedzącej.
– Londern, przysuń tutaj to światło – zwrócił się do Howarda, wyjmując ze swojej torby czysty opatrunek.
– Wygląda mi to na coś, co w języku fachowym nazywa się „tylko draśnięciem” – stwierdził po chwili oględzin. – Ponieważ nie była zadana żuwaczką, sądzę, że możemy wykluczyć groźbę zatrucia. Ogólnie jest to ładna, czysta rana. – dodał, wprawnie owijając opatrunek bandażem.
– Cieszę się, że się panu podoba – skrzywił się Sage.
– Dobra, w porządku, już zawiązany? To świetnie, a teraz się ruszajmy, zanim przyjdzie reszta naszych ośmionogich przyjaciół – powiedział Callahan, zmuszając się do niefrasobliwego tonu.
Jakby na przekór jego udawanemu entuzjazmowi chwilę później w ciemnościach ponownie dał się słyszeć odgłos wydawany przez wiele małych odnóży. Gdy pierwsze tarantule weszły w zasięg światła, Londern nie mógł nie zauważyć wymownego spojrzenia, jakim obrzuciła go reszta grupy.
– No to... eee... chłopaki, będę rzucał! – krzyknął nieco niepewnym tonem. „Chłopakom” nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, toteż szybko cofnęli się do tyłu, tam skąd przyszli. Howard zaś tak jak poprzednio, stalową kulę, która nagle pojawiła się w jego ręku w błysku światła cisnął w największe skupisko tarantul, po czym także rzucił się do pośpiesznej ucie... znaczy, odwrotu na z góry upatrzone pozycje.
– Zdaje się, że zaczynamy nabierać w tym wprawy. – stwierdził po dłuższej pauzie Callahan, wstając ze skały w której czułych, ochronnych objęciach przeleżał wybuch. Londern już miał rzucić jakąś sarkastyczną odpowiedź, kiedy nagle ziemia zadrżała.
– Wali się? – zapytał w nagłej ciszy Sage.
– E, chyba nie. To był pojedynczy wstrząs…– zaczął Jackson, jednak przerwał mu drugi wstrząs, tym razem jakby silniejszy. I następny. I jeszcze jeden. Każdy silniejszy i bliższy od poprzedniego.
– O żesz ty... – stwierdził posępnie Sage, gdy zaczęło się w nim lęgnąć pewne bardzo paskudne przeczucie.
I to właśnie wtedy w zasięgu światła rzucanego przez kulę pojawiła się wielka, owłosiona noga należąca do równie wielkiej, owłosionej tarantuli, największej jaką do tej pory widzieli, całkowicie potwierdzając jego przeczucie.
– O żesz ty... – powtórzył, bielejąc nagle na twarzy. Tuż obok niego Callahan przełknął gwałtownie ślinę – nic co do tej pory widział nie przygotowało go na widok tego... wynaturzenia, tej chodzącej kpiny z praw przyrody.
Na szczęście dla nich zarówno doktor jak i ksiądz wydawali się nieporuszeni tym widokiem, ba, nawet nieco znudzeni... w odróżnieniu od Londern, któremu adrenalina niemal wylewała się uszami.
– No dalej, pajączek, rzucić ci patyczka?! – krzyknął niemalże w podnieceniu.
– Londern, przymknij się i rzuć to swoje światło nad pająka! – huknął na niego Jackson. Przystopowany zastępca szeryfa wzruszył mentalnie ramionami, jednak wziął zamach i rzucił kulę wprost nad pająka. Moment później zrozumiał strategię doktora – w tym momencie ich cel został doskonale oświetlony, objawiając swą szkaradną postać w całej okazałości, natomiast ich samych mogła skryć ciemność.
– Padre, proszę go zajść od tyłu. Londern, odetnij go od boku. Ja odwrócę jego uwagę z przodu. Trzymajmy go w świetle. Sage, szeryfie, na miłość boską, ruszajcie się! – dyrygował nimi doktor.
Jak to, „odetnij go”? Co ja jestem, poskramiacz pająków? Londern oburzył się na tak bezceremonialne traktowanie jego osoby, niemniej jednak zrobił co mu kazano.
W przeciągu kilku sekund jaskinię znowu rozświetlił błysk strzałów, gdy drużyna zaczęła strzelać do gigantycznego pająka ze wszystkich stron, trzymając go w jednym miejscu, nie pozwalając się skupić na jednym celu, niemalże kpiąc sobie z jego rozmiarów. Może i był to niezwykle wyrośnięty pająk, jednak jego inteligencja raczej nie przewyższała średniej krajowej pajęczaków – już po kilku minutach padł ostatecznie na ziemię, podziurawiony kulami niczym rzeszoto.
– Dobra robota, doktorze – pogratulował Callahan. – świetnie to panu wyszło.
– Ta, świetnie, ale jak teraz ściągniemy z góry światło? – zapytał z przekąsem Howard, wskazując na kulę lewitującą tuż przy sklepieniu jaskini, jakieś pięć metrów powyżej ziemi.
– To może nie być konieczne – dobiegł ich głos księdza, który wskazał na korytarz w ścianie jaskini, z którego najwyraźniej wyłonił się pająk. Na jego końcu widać było regularny prostokąt – gdy podeszli bliżej, rozpoznali go natychmiast – to były masywne stalowe wrota, zamknięte jednak na głucho. Sam jednak fakt ich istnienia wskazywał na to, że kryło się za nimi coś, co warte było ochrony. Coś, co mogło być celem tej wyprawy.
Jackson znaczącym gestem wyciągnął zza pazuchy laskę dynamitu, wywołując na twarzy księdza uśmiech równie szeroki, co za pierwszym razem.
– Czekaj, doktorku... takie coś to ja też mogę rozwalić. Proponuję więc stanąć za mną – powstrzymał go Londern podchodząc bliżej drzwi.
– Eee... na pewno to nam nie zwali na głowy powały? – zaniepokoił się Callahan.
– Hmm, jesteś pewien, że wiesz, co chcesz robić? – zapytał powątpiewająco doktor.
– Tego nie gwarantuję... – odpowiedział Londern z rozbrajającą szczerością i nie czekając na dalsze odpowiedzi przystąpił do akcji. W jego rękach pojawiała się złota talia, z której moment później buchnęła niemal widoczna fala uderzeniowa, która rozpychając na boki powietrze uderzyła we wrota z siłą kafara. Siła uderzenia była tak wielka, że rozłupała wrota od góry do dołu... wzbudzając zarazem falę uderzeniową która wstrząsnęła całą kopalnią. Nie minęła nawet chwila, gdy przez całą kopalnię przebiegło spazmatyczne drżenie, a z jej sklepienia zaczęły spadać skały.
– Ja bym wszedł do środka – mruknął Jackson pośród narastającego łomotu kamieni uderzających o podłoże – I to szybko!
– Ja też – w zupełności zgodził się z nim Sage.
Callahan z Księdzem weszli za Jacksonem do środka. Tuż za nimi wpadł Sage, a na końcu Londern zblazowanym krokiem, jakby cała kopalnia absolutnie nie zdradzała chęci runięcia mu na głowę. I w samą porę – jak tylko znaleźli się w korytarzu, buchnął za nimi tuman dymu przemieszany z odłamkami skał, gdy sklepienie jaskini ostatecznie poddało się siłom grawitacji, grzebiąc ją pod wieloma tonami skał.
– Anioł zaś wziął naczynie na żar, napełnił je ogniem z ołtarza i zrzucił na ziemię, a nastąpiły gromy, głosy, błyskawice, trzęsienie ziemi. – skomentował ksiądz.
– Eee... dokładnie tak, proszę księdza. Sam bym tego lepiej nie powiedział. – uśmiechnął się niewinnie Londern.
– Powaliło cię, Londern? – wrzasnął wściekle Sage, otrzepując się nerwowo z pyłu – Jak my mamy tu cokolwiek zdziałać, jak musimy uważać i na przeciwnika i na ciebie?
– Oj Londern, jak kiedyś ciebie kant piżgnie, to naprawdę chciałbym przy tym być... – zauważył z przekąsem Callahan.
– Ja też – warknął wściekle Sage.
– Przecież zadziałało – dodał Londern poważnie i jakby zamknął się w sobie unikając dalszych wypowiedzi.
– Taaak. ale nie mamy teraz wyjścia stąd i musimy je poszukać – przypomniał mu szeryf.
– Przestańcie się przekomarzać, chodźmy – uspokoił ich doktor – Panna Pryde musi się strasznie nudzić tam gdzie ją trzymają...
– Ano chodźmy – zgodził się Callahan, uzupełniając naboje w bębenkach rewolwerów.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Free for all Strona Główna -> Deadlands Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
Strona 2 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

Charcoal Theme by Zarron Media
Regulamin